[b]Rz: Rząd na wszystkie sposoby szuka oszczędności w budżecie. W czasach kryzysu to chyba rozsądne działanie? [/b]
W obecnej sytuacji szukanie na gwałt oszczędności jest rozwiązaniem pozornym. Jeśli dziś rząd tnie 2 mld zł w MON, to nie odbija się to na tzw. wydatkach stałych, lecz na inwestycjach, zamówieniach publicznych, co w praktyce oznacza likwidację części polskiego przemysłu zbrojeniowego, który zatrudnia 50 tys. osób. I nawet jeśli uda się tu coś zaoszczędzić, to jednocześnie wyślemy na bezrobocie tysiące ludzi. Znikną podatki, a dojdą koszty zasiłków dla bezrobotnych, nie wspominając już o skutkach społecznych. Priorytetem nie tylko związków, ale też rządu i pracodawców powinno być utrzymanie miejsc pracy, a nie szukanie oszczędności za wszelką cenę.
[b]Dlatego właśnie rząd w porozumieniu z pracodawcami zgłosił propozycję wprowadzenia tzw. elastycznego czasu pracy. I propozycja ta zdaje się brzmieć sensownie. Jak nie ma zbytu, pracownik pracuje mniej godzin, a gdy trzeba – więcej. Wszystko za tę samą stawkę. [/b]
To niczego nie załatwia. Jeśli nie ma zamówień publicznych, to elastyczny czas pracy w niczym nie pomoże, bo zakłady nie mają czego produkować. W Europie nikt nie oszczędza na inwestycjach publicznych. Mało tego – jeśli mamy kryzys w branży budowlanej, pojawiają się propozycje, by państwo kupiło mieszkania z przeznaczeniem na cele socjalne od deweloperów, którym grozi upadłość. Nie tylko w bogatych Niemczech, ale także w Rumunii państwo dopłaca tym, którzy pozbędą się starych samochodów i kupią nowe lub najwyżej roczne. Wszędzie widać aktywną politykę państwa.
[b] Ale alternatywą dla pomysłu elastycznego czasu pracy są zwolnienia. Dlaczego w tej kwestii związki chcą się targować? [/b]