Marszałek, Profesor, Dziadek

Odszedł od nas prof. Andrzej Stelmachowski. Tym razem na zawsze. Z bieżącego kierowania „Wspólnotą Polską” wycofał się w maju 2008 roku, pozostawał naszym honorowym prezesem. Powoli odsuwał się od instytucji, która, śmiało to można rzec, była jego dzieckiem.

Publikacja: 05.05.2009 11:55

fot: Marcin Wegner

fot: Marcin Wegner

Foto: Fotorzepa

O działalności prof. Stelmachowskiego napisano ostatnio wiele. Warte jest podkreślenia, że w istocie rzeczy to właśnie on, jako marszałek Senatu, przywrócił przedwojenną tradycję izby wyższej parlamentu jako opiekuna Polaków żyjących poza granicami kraju. Pamiętna rzymska konferencja Kraj – Emigracja z 1990 r. i następujący wkrótce po niej

I Zjazd Polonii i Polaków z Zagranicy oraz przekazanie na Zamku Królewskim w Warszawie insygniów II Rzeczypospolitej to symboliczne wydarzenia, których współarchitektem był prof. Andrzej Stelmachowski. Dzięki nim przywrócono Polakom w kraju wiedzę o wojennej emigracji i Polakach pozostawionych na Wschodzie – uczyniono nas na powrót jednym narodem.

Po upadku rządu Jana Olszewskiego Profesor odsunął się od wielkiej polityki, poświęcając się swemu dziełu – Stowarzyszeniu Wspólnota Polska, które zawsze traktował jak narzędzie stworzone do służby Polakom z zagranicy, szczególnie tym, nad których głowami politycy przesunęli granice na Zachód.

Gdy na stałe zagościł w siedzibie Stowarzyszenia, przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, nastały inne czasy. Dotąd był zwierzchnikiem dalekim, otoczonym aurą wielkiej polityki. Dopiero teraz mieliśmy okazję poznać go bliżej. W naturalny sposób budził szacunek i potrzebę dystansu. O serdecznościach nie mogło być mowy. Najbardziej przypominał oswojonego lwa. Nieco oswojonego. Dla większości z nas był więc prawdziwym władcą – groźnym, odległym na wyżynach władzy w swym małym państwie, a jednocześnie sprawiedliwym i dającym poczucie bezpieczeństwa. Bezpieczeństwa wobec świata zewnętrznego.

W świecie wewnętrznym nikt nie znał dnia ni godziny. Mówiąc w skrócie – uzyskać uznanie nie było łatwo, ale raz osiągnięte i co ważniejsze, wyrażone przez Profesora, przynosiło długotrwałe owoce i niełatwo było je utracić. Z drugiej strony nietrudno przychodziło wywołać ryk lwa, a niezadowolenie towarzyszyło nieszczęsnemu pechowcowi niczym wypełniona piorunami i gotowa do wyładowania chmura burzowa – długo, czasem nawet bardzo długo. Co ciekawe, ten system miał niezwykłą moc mobilizującą.

Oszczędnie wyrażane pochwały lub malujące się na obliczu wyraźne niezadowolenie, politowanie lub nawet niesmak miały wielką wagę i stanowiły wystarczający system motywacyjny. Trzeba jednocześnie podkreślić, że uznanie Profesora nie oznaczało wcale powodzenia finansowego czy awansu. Prawdziwą nagrodą było zmniejszenie dystansu o jeden mały krok.

Również niezadowolenie Profesora było zazwyczaj karą wystarczająco dotkliwą. Potknięcia, nawet systematyczne, błędy i inne pracownicze niedostatki, choć wywoływały burzę, czasem gwałtowną, nie kończyły się jednak poważnymi konsekwencjami. Było tylko jedno przestępstwo, w oczach Profesora niewybaczalne, którego sprawca był wykluczany z naszej „wspólnoty”: niegrzeczny bądź lekceważący stosunek do naszych gości – Polaków z zagranicy.

Profesor – tak często niecierpliwy w stosunku do nas, wymagający i stanowczy – zmieniał się nie do poznania w chwili, gdy przybywali goście. Właśnie tak: goście, czasem podopieczni, nigdy interesanci – urzędnictwo było tępione, a określenie „zachowuje się Pani jak urzędnik” było jedną z najgorszych nagan. Mieliśmy przede wszystkim okazywać serce i zrozumienie; robić wszystko, aby rozwiązać problem. Mieliśmy służyć – podobnie jak sam Profesor. Dom Polonii wkrótce utracił wiele ze swej dostojności odziedziczonej po dawnym Towarzystwie Polonia. Miał stać się teraz prawdziwym domem Polaków, w którym potrzebujący pomocy lub rady przybysz czuł się swobodnie.

Urzędujący niegdyś na parterze portier, przyjmujący umówionych gości i sprowadzający telefonicznie do holu oczekującego urzędnika, witał odtąd z otwartymi ramionami każdego, w tym również różnych szaleńców Bożych, dla których nasza działalność miała nieodparty urok. Przyciągani niczym magnes i nie odsiewani przez urzędnicze sita trafiali przed oblicze pogodnego starszego pana, który z cierpliwym uśmiechem wysłuchiwał nieprawdopodobnych andronów, działając niczym drogo opłacany terapeuta.

Szczególną troską Profesora, jako pracodawcy, były opóźnienia w korespondencji, a jednym z największych pracowniczych grzechów – nieodpowiadanie na listy. Zdarzały się dni, kiedy goście nie dopisali, a sprawy natury strategicznej zostały załatwione, wówczas z gabinetu na pierwszym piętrze wychodził „lew ryczący, szukając kogo by pożreć”. Zaglądając do pokojów, brał z biurka pierwszy z brzegu list i rozpoczynała się indagacja. Jeśli wszystko było załatwione właściwie, to zdarzał się uśmiech, a niekiedy nawet pogawędka. W przeciwnym razie ofiara wspomnieć tylko mogła sławnego męża ciotki Melchiora Wańkowicza, znanego pasjonata, którego żona witała, wychodząc mu naprzeciw ze świętym obrazem. Jeden był tylko sposób na uniknięcie katastrofy. Jedną ze słabości Profesora, powszechnie znaną zainteresowanym, były słodycze. Należało zatem na stoliczku dla gości utrzymywać w pogotowiu kilka czekoladek.

Drugą słabością, jeśli nie pasją Profesora, było zamiłowanie do szybkiej jazdy samochodem. Bardzo szybkiej. Kto miał przyjemność podróżować z Profesorem samochodem, pamiętać będzie to wydarzenie długo. Oprócz dojmującego napięcia „merytorycznego”, pasażerowi towarzyszył nieustannie eschatologiczny nastrój, wywołany rzutem oka na prędkościomierz i rozmazany krajobraz za oknem.

Z biegiem lat, gdy sił było coraz mniej, a zrozumienie dla ludzkich słabości i niedostatków większe, Profesor łagodniał, stając się również dla nas coraz bardziej Dziadkiem. Takie bowiem było jego wspólnotowe miano. Dla nas nigdy nie był marszałkiem, ministrem czy prezesem. Oficjalnie nazywany Panem Profesorem, w rozmowach prywatnych pozostawał zawsze Dziadkiem. Dla Polonii bywał partnerem, opiekunem, współpracownikiem, współorganizatorem, dla Polaków ze Wschodu był zawsze dziadkiem – wyrozumiałym, opiekuńczym, pogodnym, ciepłym i niezmiernie cierpliwym.

O działalności prof. Stelmachowskiego napisano ostatnio wiele. Warte jest podkreślenia, że w istocie rzeczy to właśnie on, jako marszałek Senatu, przywrócił przedwojenną tradycję izby wyższej parlamentu jako opiekuna Polaków żyjących poza granicami kraju. Pamiętna rzymska konferencja Kraj – Emigracja z 1990 r. i następujący wkrótce po niej

I Zjazd Polonii i Polaków z Zagranicy oraz przekazanie na Zamku Królewskim w Warszawie insygniów II Rzeczypospolitej to symboliczne wydarzenia, których współarchitektem był prof. Andrzej Stelmachowski. Dzięki nim przywrócono Polakom w kraju wiedzę o wojennej emigracji i Polakach pozostawionych na Wschodzie – uczyniono nas na powrót jednym narodem.

Pozostało 89% artykułu
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Wydarzenia
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę
Wydarzenia
Polscy eksporterzy podbijają kolejne rynki. Przedsiębiorco, skorzystaj ze wsparcia w ekspansji zagranicznej!
Materiał Promocyjny
Jakie możliwości rozwoju ma Twój biznes za granicą? Poznaj krajowe programy, które wspierają rodzime marki
Wydarzenia
Żurek, bigos, gęś czy kaczka – w lokalach w całym kraju rusza Tydzień Kuchni Polskiej