W pierwszym tygodniu lipca 1944 roku do stolicy zaczęły docierać wieści o wielkiej sowieckiej ofensywie, która przerwała front na Białorusi. Ze wschodu nadciągały niemieckie konwoje z rannymi i różnorakim sprzętem. Jechały mostami, a potem Alejami Jerozolimskimi lub Lesznem; żandarmeria wstrzymywała poprzeczny ruch kołowy.
Warszawiacy zauważyli wzrastającą nerwowość wśród Niemców. 23 lipca, ku uciesze mieszkańców, komendant garnizonu Warszawy rozkazał ewakuację niemieckich cywilów. W kierunku na Łódź.
Już następnego dnia na wycofujące się kolumny spadły sowieckie bomby. Informacje na ten temat natychmiast rozpowszechnili ludzie z podwarszawskich miejscowości.
„20 lipca był zamach na Hitlera i nieudany przewrót wojskowy. Liczono, że lada dzień rozsypie się niemiecka dyscyplina (...) obserwowano w Warszawie paniczną ucieczkę Niemców (…) niemieccy urzędnicy zamieszkali w naszym domu wyrzucali w popłochu z okien ubrania i materace prosto na stojący na podwórku samochód. Przez mosty ciągnęły na zachód kolumny wycieńczonych żołnierzy, co sprawiało wrażenie rozkładu na froncie i ucieczki” – napisał po latach świadek tych wydarzeń Jan Sidorowicz, który w 1944 roku był ledwie dziesięciolatkiem.
Radość i niepewność
W mieście zaczęło brakować żywności. Ceny skoczyły do góry nawet o sto procent. Chleb kosztował już nie 50, ale 100 zł, a cena kilograma masła wzrosła do 500 zł. W tym czasie niskie nominały papierowych dolarów ceniono na około 350 zł. Głośno mówiono o paskarstwie i bezdusznym wykorzystywaniu sytuacji. Na tzw. zieleniaku na Ochocie doszło do samosądu; ciężko pobito jednego ze sprzedawców. Około 28 lipca zaczęło brakować drobnych banknotów. Nikt nie chciał przyjmować najwyższego pięciusetzłotowego nominału, bo cwaniacy rozpuścili plotkę, że Niemcy go wycofują.