[b]Rz: Ani okręty wojenne, ani kutry rybackie nie są już napędzane wiatrem. Po co dziś komuś szkoła pod żaglami?[/b]
[b]Krzysztof Baranowski:[/b] Żaglowiec, na którym trzeba się wspinać na reje, na którym pracuje i współpracuje kilkadziesiąt osób, i z którego nie można wysiąść i wrócić do domu, do mamy, jest wspaniałą szkołą odwagi, solidarności, zaradności. Dawniej, niestety, to wojna wyrabiała charakter, dawała okazję do heroizmu, zmuszała do solidarności. Ale w czasach pokoju te cechy nie straciły na wartości.
[b]Miałem okazję żeglować brygiem „Fryderyk Chopin”. Załogę stanowili licealiści, absolwenci szkoły pod żaglami. Tworzyli zamknięty klan „wtajemniczonych”, mieli poczucie wyższości nad tymi, którzy nie chodzili po rejach i nie odróżniali gejtaw od gordingów. To chyba niepożądany efekt szkoły pod żaglami?[/b]
Typowy objaw i niegroźny. To przecież bardzo młodzi ludzie. Przeżyli wspaniałą przygodę, bądź co bądź zdali egzamin psychiczny i fizyczny, mieli poczucie sukcesu i własnej wartości. No i po 15 lat. Co w tym złego? W czasie trwania szkoły pod żaglami, na morzu, bywa z nimi różnie, ale gdy zawijamy do portu – rozkwitają! Ponieważ jednak dali sobie radę, przemogli słabości, dotarli do celu. Przekonali się, że można. Kto z dorosłych tego nie pragnie? „Dorosłego” sposobu bycia jeszcze się zdążą nauczyć.
[b]W szkole pod żaglami 13 – 14-latkowie, chłopcy i dziewczęta, są pod opieką pedagogów, no i żeglarzy z najwyższej półki. Ale przypadek 14-letniej Laury Dekker, której rodzice zezwolili na samotny rejs dookoła świata, a sąd w Utrechcie na szczęście zabronił, to już chyba szkoła pod żaglami na opak?[/b]