Z ujawnionych przez portal WikiLeaks depesz amerykańskiej dyplomacji wynika, że wykorzystanie materiałów radioaktywnych przez grupy przestępcze lub terrorystyczne może być tylko kwestią czasu. 9 stycznia 2010 roku amerykańska ambasada w Sanie alarmowała, że główny skład materiałów nuklearnych w Jemenie, gdzie al Kaida przeniosła swoje bazy, nie jest przez nikogo pilnowany.

„Jedyny strażnik został zdjęty 30 grudnia, a jedyna kamera monitoringu nie działa od pół roku” – pisze ambasada. Jak stwierdził jeden z informatorów, „nic już prawie nie dzieli złych ludzi od jemeńskich materiałów nuklearnych”. Amerykanów nie uspokoiły zapewnienia władz, że te materiały zostały wysłane do Syrii.

Substancje radioaktywne można bez trudu zdobyć w Kongu, gdzie dwa niedziałające reaktory nuklearne są pilnowane przez strażników, którzy „nierzadko zasypiają na warcie”. „Aby dokonać kradzieży, wystarczą nożyce do przecinania kłódek. Zapewne da się też przekupić pracownika obiektu” – informuje ambasada USA. Z notatki można się dowiedzieć, że Kongo miało 140 prętów zawierających paliwo nuklearne, ale dwa zostały skradzione w 1998 roku. Odnaleziono tylko jeden – był w rękach włoskiej mafii, która podobno próbowała go sprzedać kontrahentowi na Bliskim Wschodzie. Oferty kupna materiałów rozszczepialnych otrzymywali też amerykańscy dyplomaci. „Nie chcemy, by wpadły w ręce muzułmanów, którzy wykorzystają je do zabijania ludzi” – mówił mieszkaniec Konga, który złożył ofertę.

Z depesz wynika też, że przemyt materiałów nuklearnych kwitnie. W 2006 r. ambasada w Tanzanii, powołując się na szwajcarskich dyplomatów, informowała o szlaku przemytniczym materiałów nuklearnych z Konga przez Zambię i Tanzanię do Iranu. Takie szlaki wiodą też przez kraje byłego ZSRR.

Z danych Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej wynika, że od 1993 roku zanotowano prawie 1800 różnych incydentów z materiałami radioaktywnymi. Od lipca 2009 r. do czerwca 2010 r. wykryto 60 przypadków kradzieży lub zaginięcia takich substancji.