[i]Korespondencja z Kairu [/i]
Dziś po zapadnięciu zmroku trwała bitwa o plac Tahrir w centrum Kairu. Nad znaczną częścią placu panowali przeciwnicy Mubaraka, do starć dochodziło też przy moście prowadzącym na wyspę Zamalek, gdzie jest wiele ambasad i domów bogatych Egipcjan. Walka toczyła się nie tylko na kamienie. Słyszałem wiele strzałów i widziałem słup ognia. Armia, nadal wstrzymująca się od używania siły, wycofała się z samego placu, ale utworzyła kilka pierścieni wokół niego. Na bulwarach nad Nilem i w bocznych ulicach naliczyłem kilkadziesiąt czołgów i transporterów opancerzonych.
Przedzierając się w kierunku placu, pokonywałem nie tylko posterunki żołnierzy, ale i trudnych do zidentyfikowania cywilów. Kilku z nich zaczęło mnie szarpać i popychać, gdy dowiedzieli się, że jestem dziennikarzem. Jeden wyciągnął pistolet zza pasa. Trudno się było z nimi dogadać, trudno było też stwierdzić, o co im chodziło. Słyszałem wcześniej o napadach, zatrzymaniach i pobiciach zagranicznych dziennikarzy w pobliżu placu Tahrir. Ale nie wiem, czy i mnie coś groziło.
Wyrwałem się moim prześladowcom. Na pomoc wyruszył oficer armii. – Egipt pewnie nie jest teraz taki, jak by go chcieli widzieć obcokrajowcy – mówił, przepraszając, kapitan Ahmed Saad. Towarzyszył mi aż do betonowych kloców blokujących bulwar nad Nilem.
Miał tam czekać na mnie taksówkarz. Ale nie czekał. Od dwóch godzin trwała godzina policyjna i przy betonowych blokach kłębił się tłum ludzi, którzy próbowali się dostać jakimś transportem do domu. Nerwowość i agresja udzielała się wszystkim. Wywalczyłem miejsce w mikrobusie, który był potem co chwilę zatrzymywany przez wyjątkowo nerwowych samozwańczych obrońców osiedli czy dawno nieczynnych sklepów. Kłęby czarnego dymu unosiły się z ograbionego już wcześniej doszczętnie i palonego luksusowego centrum handlowego Arkadia. Krążą plotki, że jest atakowane, dlatego że należy do rodziny Mubaraka.