W chwili, gdy piszę te słowa, nie wiemy jeszcze ostatecznie czy premier Beata Szydło zachowa swoje stanowisko. Wiemy natomiast na pewno, że to nie urzędująca premier będzie o tym rozstrzygać, lecz prezes jej partii. Już sam ten fakt osłabia ją w oczach liderów opinii oraz polityków – wszyscy widzą, że jest ona przedmiotem ewentualnej rekonstrukcji, a nie jej podmiotem. Możliwe, że zachowa swój urząd, ale przecież nie dlatego, że jest dobrym prezesem Rady Ministrów, ale dlatego, że taka będzie wola Jarosława Kaczyńskiego. Wiedzą i widzą to wszyscy dokoła niej. Jeśli Beata Szydło zostanie zmieniona na stanowisku premiera, stanie się to nie pomimo jej wysokich notowań sondażowych, ale właśnie z ich powodu.
Także, a może nawet szczególnie, zdają sobie z tego sprawę „jej" ministrowie. Tych kilkoro, którzy mogą stracić swoje stanowiska, gorączkowo przedstawia efekty swoich prac, biegają po mediach, organizują konferencje prasowe. Ciekawe – nie liczą na wstawiennictwo swojej szefowej. Wiedzą, że nie od niej zależy ich polityczny los. Wiedzą, że ona sama może być „zrekonstruowana". Wiedzą, że tak naprawdę to nie ona jest ich szefową.
Szydło chciała być „Adrianną"?
To niszczy pozycję Beaty Szydło. Dokładnie tak, jak niszczyły ją pogłoski sprzed dwóch lat, że to jednak ostatecznie nie ona obejmie ster rządów, lecz Piotr Gliński lub jeszcze ktoś inny. Wówczas poprzez tego typu działania podkopywano jej prestiż. Podkopującymi byli oczywiście najbliżsi współpracownicy prezesa PiS, za jego – prawdopodobnie – poduszczeniem.
Proces ten trwał zresztą przez 24 miesiące. Odpowiedzią Szydło były coraz bardziej ambarasujące deklaracje lojalności wobec Jarosława Kaczyńskiego, coraz ostrzejsze ataki na opozycję, coraz głośniejsze zapewnienia, że w każdym konflikcie – także z prezydentem – stać będzie wiernie po stronie prezesa PiS. O ile Andrzej Duda starał się w ostatnim czasie zdjąć z siebie etykietkę „Adriana", nadaną mu przez twórców „Ucha Prezesa", o tyle Beata Szydło coraz bardziej chciała stać się „Adrianną".
Co ciekawe – to nie niszczyło jej w oczach opinii publicznej. Zyskiwała coraz większe zaufanie społeczne. W wielu rankingach badających sympatię wyborców do polityków najczęściej zajmowała drugie, po prezydencie, miejsce. Ludzie ufali jej bardziej niż Kaczyńskiemu. Miała również mniejszy od niego elektorat negatywny. Stawała się wartością dodaną swojego gabinetu. Zyskiwała na popularności.