Kabul był cichy i wyludniony. Jedynie na niebie unosiły się setki latawców. Obowiązywał całkowity zakaz poruszania się cywilnymi samochodami, jedynie karetki i niektóre taksówki wyjeżdżały na miasto. Policja wystawiła setki posterunków, które sprawdzały przejeżdżające pojazdy.
Ale nie zawsze dokładnie. W mieście doszło do kilku (nikt nie wie ilu) samobójczych zamachów, co najmniej cztery razy słychać było wybuchy. Około godziny 10 parę kilometrów od centrum miasta policja zauważyła kilku uzbrojonych talibów w budynku naprzeciwko komisariatu.
– Policjanci nie próżnowali – opowiada Rubin, holenderski reporter. – Od razu zaczęli ostrzeliwać czterech talibów z ręcznych wyrzutni granatów. Strzelanina trwała około 100 minut. W końcu zastrzelili wszystkich napastników, chyba bez strat własnych – mówił Holender, który został pobity i zatrzymany za robienie zdjęć potyczki.
Potem policja zabrała wszystkim afgańskim i zachodnim fotografom aparaty i karty pamięci. Była to chyba reakcja na apele prezydenta Hamida Karzaja, aby w dzień wyborów nie informować o przemocy w Afganistanie.
Tymczasem po mieście rozniosła się plotka, że w Kabulu jest 20 zamachowców-samobójców. Kiedy dotarłem na miejsce strzelaniny, policja chowająca się w hummerach kazała mi się natychmiast wynosić. W tym samym czasie kabulczycy szli do wyborów. Udałem się tam ze znajomym, Attajallahem do komisji wyborczej, w której on sam powinien zagłosować. Ostatecznie głosu jednak nie oddał, tłumacząc, że „nie ufa tym wszystkim bandytom”.