Inspiracją do napisania „60/09” były filmy z tamtego okresu, przywoływane w przedstawieniu bezpośrednio. Na ekranie pojawia się Tadeusz Łomnicki w „Niewinnych czarodziejach”, brzmi muzyka z „Pociągu”, słychać wołanie Zbyszka Cybulskiego z „Do widzenia, do jutra”. Aktorzy jednocześnie stają się widzami i naśladowcami. Przebierają się w kostiumy z epoki, tańczą do muzyki Krzysztofa Komedy, na scenie gra kwartet jazzowy.

Pojawiają się też kolejne sceny znane każdemu miłośnikowi polskiego kina. On i ona zmuszeni do podróży w jednym przedziale. On i ona grający swoimi uczuciami i przybierający kolejne maski flirtu. Mocni chłopcy na motorach i delikatne dziewczyny wpatrzone w muzyków – wszyscy wyjątkowo stylowi. Stopniowo jednak w ich działanie wkrada się chaos, kolejne sceny odgrywane są z coraz większą bezradnością i wysiłkiem, aktorzy zrzucają kostiumy i wracają do siebie samych. Do swoich współczesnych wcieleń.

Frankiewicz sprawia wrażenie, jakby próbowała jednocześnie opowiadać dwie historie. Te w starym stylu budzą wzruszenie. Z drugiej strony, jak niesforne dziecko, bierze zabawki i układa je na nowo, przypasowując je do współczesności. Zmienia sensy, dekonstruuje sceny, wymienia role. Wszystko dość zręcznie, problem w tym, że nie bardzo wiadomo, po co. Czy próbuje pokazać dzisiejszą bezradność opowiadania prostych historii? Zbrutalizowanie i zbanalizowanie relacji międzyludzkich? Czy tylko fascynację czasem odwilży, który mimo ograniczeń, pozwalał młodym na poczucie twórczej wolności, oddanie się miłości i zabawie?

„60/09” sprawdza się jako rodzaj instalacji, chwilami interesującej, zwłaszcza gdy aktorzy pozwalają sobie na zabawę z pełną świadomością konwencji. Jak Roma Gąsiorowska, odgrywająca Pelagię z „Niewinnych czarodziejów”. Reżyserka potyka się w chwilach przejścia do teraźniejszości, wleczących się, jakby reżyserka nie potrafiła znaleźć momentu, w którym skończy tę zabawę. A może po prostu współcześni bohaterowie nie są tak interesujący?