[b]"Rz": Ledwo pan został trenerem Panathinaikosu, a już trzeba było żegnać się z funkcją. W sumie sześć dni i żadna przyjemność.[/b]
[b]Jacek Gmoch:[/b] Nic podobnego. Jestem bardzo zadowolony, bo wprawdzie byłem przez tydzień małym meteorkiem, który nagle się pojawił, przeleciał i już go nie ma, ale wróciła młodość i wiara, że jeszcze można popracować. Poza tym jako człowiek Panathinaikosu nie mogłem odmówić przejęcia drużyny do czasu znalezienia nowego trenera. Gdy pojawił się Portugalczyk Jesualdo Ferreira, moja misja została wypełniona.
[b]– Jak po wielu latach przerwy poczuł się pan w pracy z drużyną, i to nie byle jaką, mającą w składzie gwiazdy?[/b]
– Bardzo dobrze się poczułem. Chciałem zobaczyć z bliska, jaki jest dziś poziom, i widzę, że nie tylko nie odstaję, ale nawet jestem w przodzie. To nie jest megalomania, tylko realna ocena sytuacji. Prowadziłem w sobotę Panathinaikos w meczu przeciw Iraklisowi Saloniki. Stare historie sobie człowiek przypomniał. Stadion, na którym wygrywałem z Panathinaikosem wiele lat temu, owacje kibiców. Czułem się wprawdzie, jakbym studiował na uniwersytecie trzeciego wieku, ale przecież dzięki temu się odświeżyłem, zresetowałem.
[b]– No tak, ale Iraklis strzelił dwie bramki w minutę i przestało być miło.[/b]