W SLD zapanowało przekonanie graniczące z pewnością, że po tegorocznych wyborach parlamentarnych partia wejdzie do rządu. Dla Grzegorza Napieralskiego i grona jego współpracowników to kwestia ambicjonalna. Do tej pory nie mieli okazji sprawować władzy, w odróżnieniu od wielu starszych działaczy swojej partii, którzy byli ministrami, wiceministrami, a nawet premierami.
Z całą pewnością Napieralski ma z tego powodu pewne kompleksy. Tym bardziej że nie jest już taki młody, żeby mógł spokojnie mówić: mam czas. W tym roku skończy 37 lat. Waldemar Pawlak po raz pierwszy został premierem w wieku 33 lat, a po raz drugi, gdy miał 34 lata. Wojciech Olejniczak, poprzedni lider Sojuszu, wszedł do rządu Leszka Millera na stanowisko ministra rolnictwa, mając lat 29.
Tymczasem SLD, mimo różnych zabiegów, nie jest w stanie pokonać magicznej bariery 2 mln wyborców. Napieralski ciągle więc czeka na swoją szansę, a lata lecą. Nic dziwnego, że postawił sobie za cel wejście do rządu najszybciej, jak się da – wszystko jedno, czy będzie to rząd Donalda Tuska, Grzegorza Schetyny czy Jarosława Kaczyńskiego.
– Widać wyraźnie, że Grzegorz postanowił zachowywać równy dystans wobec wszystkich, żeby nie zniszczyć sobie ewentualnej szansy na współrządzenie – mówi polityk Sojuszu. Rzeczywiście w SLD od dawna nikt już nie wspomina o tym, że śmierć Barbary Blidy mogłaby być przeszkodą do ewentualnego współrządzenia z PiS. W każdym razie u Napieralskiego nie widać wstrętu wobec takiego rozwiązania.
Lider SLD nie ma też już za złe Schetynie, że nazwał go handlarzem politycznym. Ani nie ma żalu do Tuska za to, że nie zgodził się na finansowanie mediów publicznych z budżetu, co doprowadziło do zerwania uzgodnień w sprawie ustawy medialnej. – I to jest podejście słuszne, bo pragmatyczne – mówią działacze partyjni.