To już trzecia wojna, którą Stany Zjednoczone toczą z muzułmańskim krajem, w ciągu ostatnich dziesięciu lat.
Konflikt z Libią rozpoczął się jednak zupełnie inaczej niż interwencje w Afganistanie (2001) i Iraku (2003 rok). Tym razem nie było na przykład tradycyjnego orędzia z Gabinetu Owalnego pełnego stanowczych słów wypowiadanych przez przywódcę Ameryki.
Jak zauważa „Los Angeles Times", mimo że na Libię spadają amerykańskie rakiety, Barack Obama robi, co może, aby wyraźnie dać światu do zrozumienia, że USA w całej operacji odgrywają jedynie pomocniczą rolę. Administracja Obamy próbuje w ten sposób – co zauważa „The Atlantic" – zachować wyjątkowo trudną równowagę między próbą uniknięcia wrażenia, że Biały Dom obojętnie podchodzi do masowej rzezi niewinnych cywilów, a silną niechęcią do inwazji na kraj muzułmański.
Obecny gospodarz Białego Domu długo starał się uniknąć zbrojnej interwencji w Libii. Przez ostatnie dwa lata skupiał się bowiem na zmniejszaniu amerykańskiego zaangażowania w niezwykle kosztowne wojny w Iraku i Afganistanie, a pierwszą połowę kadencji poświęcił m.in. na poprawę relacji między USA a światem islamu. Obamie bardzo zależało więc na zdobyciu poparcia dla interwencji w Libii wśród państw arabskich.
–Zbudowanie międzynarodowej koalicji było dla prezydenta kluczowe – poinformował wysoki urzędnik Białego Domu, cytowany przez amerykański portal Politico. Nawet po jego uzyskaniu amerykański przywódca stara się przedstawiać ten konflikt jako wojnę, której stery spoczywają głównie w rękach Brytyjczyków i Francuzów. Właśnie dlatego udział amerykańskich wojsk w tej operacji ogłosiła najpierw przebywająca w Paryżu szefowa dyplomacji Hillary Clinton, a dopiero potem sam Barack Obama.