Sojusz Lewicy Demokratycznej ma kolejnego kupca na swoją siedzibę przy ul. Rozbrat na warszawskim Powiślu. Chociaż cena spadła z 50 mln do 35 mln zł, transakcja ciągle nie została sfinalizowana. Lokalizacja jest prestiżowa – jedna z najdroższych w stolicy, kamienica okazała, a mimo to SLD od co najmniej pół roku nie może jej sprzedać. Tymczasem wybory parlamentarne za pasem, a partia Grzegorza Napieralskiego postanowiła, że nie weźmie kredytu na kampanię.
Ale to niejedyny problem finansowy SLD. Partia musi do lipca spłacić kredyt zaciągnięty na ubiegłoroczne kampanie: prezydencką i samorządową. Na początku roku do spłaty było blisko 7 mln zł. W tej chwili dług wynosi niespełna 2,5 mln zł. I gdyby subwencja budżetowa była utrzymana na ubiegłorocznym poziomie, czyli 14 mln zł rocznie, to Sojusz byłby w przyzwoitej sytuacji finansowej. Ale dotacja została obcięta o połowę, a to oznacza, że praktycznie całe pieniądze, które partia dostanie z budżetu do końca lipca, wyda na obsługę długu. Na dodatek wśród posłów krąży niepokojąca pogłoska, że SLD może popaść w jeszcze gorsze tarapaty finansowe, bo spłacił pożyczkę pieniędzmi z pięciomilionowej zaliczki, którą wziął za niedoszłą transakcję sprzedaży gmachu, a którą potem musiał oddać.
– To jest najściślej strzeżona tajemnica w naszej partii, ale krążą wieści, że z powodu tej operacji możemy stracić subwencję na całą następną kadencję – mówi przerażony polityk Sojuszu. – Skoro Państwowa Komisja Wyborcza odrzuciła nam sprawozdanie z powodu sprzedaży kilku starych samochodów, to co dopiero mówić o tej sytuacji.
W 2007 r. SLD był rzeczywiście zagrożony utratą subwencji. Partia sprzedała wówczas kilka starych samochodów, a pieniądze przeznaczyła na pensje dla pracowników. Błąd polegał na tym, że kwoty uzyskane ze sprzedaży nie zostały wpłacone na partyjne konto.
– A taki błąd automatycznie skutkuje odrzuceniem sprawozdania i utratą subwencji na trzy lata – wyjaśnia Krzysztof Lorentz z PKW.