„Panie redaktorze, pan mnie powie, jak było naprawdę. Rozchodzi się o ostatni piątek. Akurat żeśmy ze szwagrem kaszaneczki na gryla wrzucili, a tu ciotka woła, że zaraz prezes będzie. Szwagier ledwo żywy, ja też w podkoszulku, ale co robić. Przeliczyliśmy browary, śmiech na sali, mowy nie ma, żeby starczyło. Nic – mówi szwagier – zobaczymy, czy na sępa wpadnie, czy z siateczką. Sześciopaki w agrest, po kiełbasce w rękę i idziemy gościa witać. Przy jabłonce szwagra zarzuciło, nie dam rady – mówi – idź sam. Siedliśmy pod oknem, leżak się złożył, ale nic, nasłuchujemy. Parę chwil minęło i rzeczywiście, słychać głos męski z chałupy, że posiłki dla dzieci muszą być. Oho – myślimy, dobrze wejść nie zdążył, a już się panoszy. Szwagier nawet chciał z pięściami lecieć, bo on dzieciakom karkówki nie żałuje, alem go zatrzymał. – Czekaj – mówię – w gębie mocny, to i w łapie silny może. A gość dalej ciotce tłumaczyć, że sport jest bardzo ważny. No to szwagier znowu, że nie będzie mu nikt mówił, gdzie ma biegać i po co, więc niech się tamten lepiej przymknie, bo on za siebie nie ręczy. A gość już na komputery przeszedł – że potrzebne są. – Akwizytor! – woła szwagier. – Trzeba ciotkę ratować, żeby czego nie kupiła! Ale tamten już się żegnać zaczął i mówi: »Życzę spokojnego, radosnego świętowania, spacerów i pięknej pogody!«. I nawet żeśmy go zobaczyć nie zdążyli. Ale tak – pogodę zapeszył, bo zaraz lunęło. Świętowanie też było radosne jak rzadko, bo jak żeśmy z agrestu browary wyciągali, to szwagier się w kolce zaplątał, więc spacerek mieliśmy, ale na szycie. Następnego dnia dzwonię do ciotki, żeby się spytać, co to za prezes był. A ona – że rady ministrów. A do szwagra się rzucała, że wzrok ma nieprzytomny. Jakby to był prezes rady ministrów, to by chyba coś ważnego powiedział, a nie właził z nam butami w środek gryla, no nie?”.