To ja się pytam – co znaczy „nawet zawodniczka”. Zawodniczki gorsze są czy co? Po drugie – nie wierzę, że prezes Rady Ministrów mógłby za jednym zamachem pozbyć się nie tylko stanowiska, ale i swojej, nie bójmy się tego słowa – męskości. Przecież gdyby bracia Kaczyńscy wiedzieli, że będzie chciał oddać władzę za olimpijski paszport, to od dawna ostro by trenowali, żeby wywalczyć awans, a potem się z Tuskiem zamienić.
Prawdopodobnie postawiliby na wioślarstwo, bo w dwójce bez sternika nikt by ich nie dogonił. A już na pewno porządziliby w pływaniu synchronicznym. Tyle że ich najwyraźniej do Pekinu nie ciągnie. Za to Tuska – owszem. Mam żal do premiera, że nie zdradził dyscypliny, w której pokusiłby się o złoto. Przeanalizujmy. Sprinter z niego żaden, raczej długodystansowiec. Mógłby błysnąć w biegu na trzy tysiące metrów, gdyby nie to, że politycy Platformy odpowiedzialni za usuwanie przeszkód zasypaliby w nocy rów z wodą i byłby skandal. Skok o tyczce też jest bez sensu, bo z Isinbajewą nie wygra, choćby go Palikot ze Schetyną tysiąc razy podrzucali. Pozostaje zatem stary, sprawdzony futbol.
Ale czy w drużynie olimpijskiej może grać facet, który nożną kocha tak bardzo, że nie pojechał na Euro, choć załatwiłby sobie bilet bez problemu? I dla którego ważniejszy jest mecz z kolegami niż to, że paru kolesiów w polskiej piłce bimba sobie na jego ministra. Jeśliby ktoś z szanownych czytelników wiedział, w jakiej dyscyplinie powinien wystartować w Pekinie premier Tusk, proszę o sugestie.
Osobiście, po gruntownym namyśle, wydaje mi się, że najlepiej, gdyby po prostu wziął udział w olimpijskim konkursie kabaretowym – w konkurencji „żart sytuacyjny”. Dowcip o zmianie płci był spokojnie na ćwierćfinał.