W przedstawieniu dobrych jest tylko kilku aktorów, scenografia, kostiumy i muzyka. Maciej Prus zrobił z komedii Szekspira teatr błahy, drętwy, staroświecki. Do tego naprawdę trzeba mieć antytalent, a po znakomitych inscenizacjach Krzysztofa Warlikowskiego – niesamowity tupet.
Narodowy po odbudowie, poczynając od „Króla Leara” Prusa, nie pokazał zresztą żadnego udanego szekspirowskiego spektaklu. Ale w „Ryszardzie II” Seweryna czy „Otellu” Olsten widać było przynajmniej zamysł interpretacyjny.
„Wiele hałasu o nic” nie usatysfakcjonuje nawet leniwych licealistów chodzących do teatru, by nie czytać lektur. Mądrość w stylu: „kto się lubi, ten się czubi” – tyczącą pary złośliwców, Beatrycze i Benedicka – znają z ludowego przysłowia.
Patrząc na księcia don Juana, można pomyśleć, że dzieci z nieprawego łoża to łajdaki pokroju Ryszarda III. Zrobią wszystko, by szczęśliwcom z legalnego związku dopiec, a nawet ich do grobu wpędzić. Ależ z tego Szekspira nietolerancyjna szuja! Na szczęście na koniec się zreflektował i napisał happy end jak w Bollywood.
Czym więc reżyser Teatru Narodowego zajmował się na próbach? Nagrano świetną modernistyczno-jazzującą muzykę Macieja Małeckiego. Na pewno ekipa techniczna pomyślnie ćwiczyła ustawianie dekoracji Marcina Jarnuszkiewicza. Jest znakomita. Scenograf żartobliwie strawestował formułę sceny pudełkowej charakterystycznej dla dawnego teatru. Oglądamy szarobiały karton wciśnięty spodem w głąb sceny, otwarty u góry ku widowni. Jarnuszkiewicz ponacinał ściany, tworząc drzwi i okien bez liku, by aktorzy mogli wejść na scenę, skąd się tylko da, i grać wszędzie na wyścigi ze światłem. Wkleił też w podwórzec messyńskiego pałacu dwa szklane balkony, uzyskując efekt współczesnego biurowca sir Normana Fostera, jaki stoi przy Narodowym.