Dla górskiej kolejki hulającej po monachijskim Oktoberfest z piękną Karoliną na pokładzie Odon von Horvath zaplanował 117 stacji. 117 scen.

Mają mknąć tak szybko jak współczesny świat, by bezrobotny Kazimierz zrozumiał, że życie prywatne trzeba odróżniać od gospodarczego, bo pociąg miłości nie czeka na nikogo. W Narodowym pyszni się, jak zwykle, znakomita scenografia. Csőrsz Khella zaprojektował ją w stylu ekspresjonistycznym. Z gazowymi lampami retro i siłomierzem Hau-den Lukas, w który gdy uderzyć młotem u podstawy – głowa na szczycie odskakuje do tyłu. Drewniana kolejka pnie się wysoko ponad scenę, ale reżyser Gabor Zsambeki zaprogramował ją tylko w wyobraźni widzów wspomaganej przez system stereo. Cóż, nawet Narodowy ma ograniczenia. Gorzej, że węgierski reżyser, dysponując wspaniałą machiną, pracował z nogą na hamulcu. O tym, że bał się efekciarstwa, świadczy, że ze sceny mającej zadatki na cyrkową groteskę – z udziałem człowieka o głowie buldoga i baby z brodą – zrobił smutną etiudę w kulisach. Miało być niebanalnie, wyszło nudno. Z elementów scenografii właściwie wystarczyłaby Węgrowi beczka śmiechu. Bohaterom wcale nie jest w niej wesoło: prezentują pantomimę „Jak utrzymać życiową równowagę”.

Jeśli reżyser chciał się skupić na głównych postaciach, to na premierze nie wyszło. Zwłaszcza Pawłowi Paprockiemu w roli Kazimierza. Pokazał idealistycznego buntownika, urządzającego Karolinie (dobra Wiktoria Gorodeckaja) test na prawdziwość uczuć. Słabość Paprockiego wychodzi zwłaszcza na tle ról kolegów, które dzięki świetnemu aktorstwu przestały być drugoplanowe.

Henryk Talar (najlepszy!) razem z Andrzejem Blumenfeldem fantastycznie weszli w konwencję spektaklu. Grają dynamiczny balet urzędniczych marionetek – podstarzałych facetów napalonych na młode panny. Świetny jest Arkadiusz Janiczek (Franiu), złodziej samochodowy i blond twardziel. Bez zahamowania wylewa na twarz narzeczonej kufel piwa i pcha jej w usta kiełbaskę. W takich scenach machina nakręcona dawnymi przebojami pędzi na złamanie karku jak rollercoaster. Na miejscu jest bijatyka i karetka pogotowia.

To nie jest polska, czyli utopiona w alkoholu, antykapitalistyczna insurekcja ani seans o węgierskiej depresji w dobie kryzysu. Raczej czeski film: podmiejska ballada o tym, że w życiu trzeba się cieszyć tym, co jest. Przede wszystkim zaś mieć szczęście. I to je vyborne.