Jan Peszek wywija nunczako z prędkością światła i wygłasza monolog Bruce'a Lee. To coś na kształt „wielkiej improwizacji" boga-ojca, którego upokorzył zbuntowany syn Brandon (Błażej Peszek), ujawniając tajemnicę gwałtu na siostrze.
Jednak dramatyzm sceny rozbija słowny bełkot – oparta została bowiem na pseudofilozoficznych dywagacjach chińskiego mistrza walki. A spektakl Bartosza Szydłowskiego, szefa krakowskiej Łaźni Nowej, jest intrygującym teatralnym eksperymentem żywiącym się parodią kiczowatych filmów kung-fu.
Rodzinny dramat rozgrywa się w rytm wibrujących ciosów. Wszystko jest przejaskrawione i w oparach groteski zmierza do zaskakującego finału. Poczynając od castingu, na którym autor scenariusza grany przez Jakuba Kotyńskiego z towarzyszeniem Tymona Tymańskiego w roli reżysera poszukują aktorów do produkcji o Brusie Lee, jego synu Brandonie i tajemnicy ich śmierci. Wielkie wejście spektaklowi robią popisy mistrzów azjatyckich sportów walki i naturszczycy. Na macie króluje wykonawca przeboju Franka Kimono „Ja jestem King Bruce Lee". Widownię dusi śmiech. Nie pierwszy raz okazało się, że teatr, poddając recyklingowi tyle kultowe, ile idiotyczne produkcje, może mieć siłę większą niż kinowy trailer. Nawet z intelektualnej pustki popkultury potrafi wycisnąć frapujące wnioski. Ironiczna wielogatunkowa zabawa formą Szydłowskiego piętnuje spotworniałą męskość i kult siły.
Osią scenariusza Mateusz Pakuła uczynił motyw turnieju kung-fu. Bruce Lee ma wziąć w nim udział, by pokonać azjatyckiego macho, który dostarcza piękne dziewczyny bogaczom. W tle jest problem posuniętego do absurdu kazirodztwa, które powinno zawstydzić największego nawet męskiego szowinistę, jeśli na co dzień dręczy i wykorzystuje płeć piękną. Reżyser pokazał karykaturę jednego z nich: seksomaniaka kopulującego we wszystkich możliwych pozycjach z nadmuchiwanymi lalkami. Rozrywa ich ciała i rzuca po scenie. Przypomina smoka pożerającego dziewice.