„Nie ma przywódców, prawie wszystkich aresztowano, a ludzie i tak przychodzą na manifestacje" – opisał nową sytuację mieszkający w Londynie były miliarder i więzień polityczny Michaił Chodorkowski.
Była to największa demonstracja od czasu, gdy Putin wracał do władzy na przełomie 2011 i 2012 – wtedy protestowano przeciw sfałszowaniu wyników najpierw wyborów parlamentarnych, a potem prezydenckich. – Oni nam mówią, że to oni są prawdziwymi ruskimi facetami, a my jesteśmy prowokatorami, którym płaci Ameryka – wołał na sobotniej manifestacji Aleksiej Polichowicz, który w tym roku wyszedł z więzienia za udział w protestach w 2011.
W ciągu wszystkich wystąpień – łącznie z sobotnimi – policja zatrzymała nie mniej niż 2,5 tysiąca osób. Ale nie zastraszyło to protestujących, których przytłaczająca większość to młodzież. Teraz jeszcze okazało się, że władze spóźniły się z decyzją o legalizacji protestu w Moskwie. Rozprzestrzenił się on na inne miasta. W sobotę pikiety i demonstracje odbyły się w co najmniej dziewięciu (w tym sześciu syberyjskich), a aresztowań dokonywano w czterech (Petersburgu, Rostowie nad Donem, Briańsku i Syktywkarze).
Początkowe hasło moskiewskich protestów „Dopuszczaj!" (do wyborów rady miejskiej) zamieniło się w żądanie wypuszczenia wcześniej aresztowanych, ukarania policjantów i urzędników winnych łamania prawa, ale też zmian w prawie wyborczym. Dlatego pewnie czysto moskiewskie postulaty zostały poparte w innych miastach.