Tybet nie jest wolny! – zaczęli krzyczeć mnisi, kiedy w świątyni Jiokhang w Lhasie pojawiła się grupka zachodnich dziennikarzy. Incydent zakłócił misternie przygotowany spektakl, który miał uciszyć międzynarodową krytykę pod adresem chińskich władz.
Tuż po wybuchu antychińskich demonstracji w Lhasie Chińczycy kazali zagranicznym dziennikarzom opuścić Tybet. Bez obecności mediów wojsko szybko rozprawiło się z Tybetańczykami, którzy chcieli upamiętnić powstanie przeciwko chińskim rządom 49 lat temu. Władze w Pekinie twierdzą, że podczas zamieszek zginęły22 osoby. Przebywający na emigracji tybetański rząd mówi o 140 ofiarach.Pod międzynarodową presją w środę Chińczycy zabrali grupę 26 zachodnich dziennikarzy na trzydniową wycieczkę do Lhasy, aby na miejscu mogli ocenić, kto odpowiada za wybuch przemocy. Reporterom pokazywano miejsca zniszczone przez demonstrantów, spalone sklepy i szkołę, którą obrzucono koktajlami Mołotowa.
– Nie wiem, dlaczego zaatakowano naszą placówkę – mówił dziennikarzom dyrektor szkoły, który podkreślał, że 80 procent uczniów to Tybetańczycy.
W programie wycieczki znalazła się również wizyta w lokalnym areszcie, gdzie przetrzymywani są uczestnicy zamieszek. Dziennikarze pod czujnym okiem swoich chińskich opiekunów i przy pomocy tłumacza mogli porozmawiać z kilkoma aresztantami.
– Wszyscy moi znajomi podpalali sklepy, więc do nich dołączyłem – mówił przez kraty 25-letni Luoya. Aresztowany przyznał, że dzięki rozmowie z dziennikarzami liczy na łagodniejsze potraktowanie przez władze. Starannie wyreżyserowana wycieczka została zakłócona, kiedy dziennikarzy przywieziono do świątyni Jiokhang uznawanej za najważniejsze miejsce kultu tybetańskich buddystów. Do reporterów podbiegło 30 mnichów.