Dotychczas w węgierskim rządzie było 14 ministrów. Jednak Viktor Orban – przywódca centroprawicowego Fideszu, który w kwietniowych wyborach zdobył dwie trzecie miejsc w parlamencie, zyskując władzę niemal absolutną – już dawno zapowiadał, że za jego rządów taka liczba resortów będzie nie do pomyślenia.
Ze spełnieniem tej obietnicy nie zwlekał. Skład gabinetu przedstawił w poniedziałek, dwa tygodnie przed pierwszym posiedzeniem nowego parlamentu. Towarzyszyło mu tylko ośmiu przyszłych ministrów. Jak powiedział, chce, by nowy rząd działał szybko i efektywnie. – W ten sposób Orban wysłał sygnał do narodu, że jego rząd robi coś, czego nikt do tej pory nie robił. Węgrzy mogą teraz uwierzyć, że jego gabinet będzie wydawał mniej pieniędzy na biurokrację. I będzie oszczędny – mówi „Rz” Mark Szabo, politolog z Perspective Institute w Budapeszcie.
On sam – po ośmiu latach rządów socjalistów – z nadzieją patrzy teraz w przyszłość. Mark Szabo mówi, że jest optymistą, bo wierzy, że tak mały rząd będzie bardzo odpowiedzialny.
– Każdy z ministrów ma bardzo jasno wyznaczone zadania. Jeśli im nie sprosta, natychmiast można wskazać winnego. Dotychczas w węgierskiej polityce było to niemożliwe, gdyż za jedną rzecz odpowiadały trzy osoby i każda z nich obarczała winą kogoś innego, również opozycję lub koalicjanta – tłumaczy.
[srodtytul]Winne koalicje[/srodtytul]