[i]Korespondencja z Moskwy[/i]
Jeszcze w poniedziałek Jurij Łużkow deklarował, że nie zamierza podawać się do dymisji. Następnego dnia już o 8 rano czasu moskiewskiego media poinformowały, że prezydent zdymisjonował Łużkowa, bo stracił do niego zaufanie. Tym niezwykle mocnym akcentem Dmitrij Miedwiediew zakończył trwający od tygodni konflikt z moskiewskim merem, który czuł się na tyle pewnie, że poszedł na otwartą walkę z głową państwa.
[srodtytul](Nie)zatapialny[/srodtytul]
Od 2004 roku, od kiedy obowiązuje ustawa o powoływaniu władz regionalnych (wcześniej pochodziły z wyboru), równie brutalnie żegnano się z lokalnymi liderami tylko trzy razy. Nigdy jednak nie wyrzucono z hukiem tak wpływowej osoby jak Łużkow. Burmistrz sprawujący od 18 lat niepodzielną władzę w stolicy był najsilniejszym z lokalnych liderów. Dlatego do ostatniej chwili nie było jasne, kto wyjdzie z tego boju zwycięsko – „dyrektor Moskwy” czy „mięczak” Miedwiediew. Politolodzy rozważali warianty wizerunkowej porażki prezydenta.
Łużkow długo odpierał zmasowany atak państwowych mediów, które w bezprecedensowej kampanii sterowanej przez Kreml wytknęły mu wszystkie jego grzeszki, i nie zgadzał się na kompromis oferowany przez kremlowską administrację w rozmowach prowadzonych za zamkniętymi drzwiami. Po krótkim urlopie w Austrii, który media oceniły jako czas dany mu przez Miedwiediewa do namysłu, Łużkow wrócił i twardo powiedział: „niet”. Choć szczegóły targów nie są znane, można się domyślać, że proponowano mu „odejście w pokoju” w zamian za wysoką dożywotnią pensję, a być może jakieś intratne stanowisko na pocieszenie i częściowe gwarancje dla biznesowego imperium, na czele którego stoi jego żona Jelena Baturina.