Baskijska ETA nie tylko podkłada bomby i dokonuje egzekucji polityków, którzy weszli jej w drogę. Pieniądze na działalność terroryści zdobywają, pobierając haracze. Głównie od przedsiębiorców z Kraju Basków, bo w ten sposób mogą opakować zwykłe wymuszenia w niepodległościową ideologię. „Podatek rewolucyjny” ETA jest zmorą dla wielu osób, które prowadzą w tym regionie północnej Hiszpanii fabryczkę, firmę, sieć sklepów, restaurację czy inny biznes.
Siostry Blanca Rosa i Maria Isabel Bruno prowadziły firmę ojca – Andrés Bruno i Synowie – zajmującą się przechowywaniem i oczyszczaniem owoców morza. Pierwszy list z żądaniem uiszczenia „podatku” ich ojciec dostał w 1980 roku. Był wtedy osobą publiczną, burmistrzem miasteczka Usurbil, i nie tylko nie zapłacił ETA, ale nawet nagłośnił sprawę.
Od tego czasu – mówiły jego córki, stojąc przed sądem w Madrycie pod zarzutem „współpracy z ugrupowaniem zbrojnym” – rodzina żyła w ciągłym strachu. Dlatego kiedy w 2003 i 2006 roku przyszły kolejne listy z podobnymi żądaniami, siostry Bruno nie zgłosiły już tego organom ścigania.
Według prokuratora Vicente Gonzaléza Moty, który zażądał dla obu pięciu lat pozbawienia wolności i 27 tys. euro grzywny, ETA żądała 120 tys. euro, ale zadowoliła się 6 tysiącami. W mieszkaniu we francuskim mieście Bordeaux, zajmowanym przez ludzi z kierownictwa ETA, policja znalazła pismo do sióstr z podziękowaniem za „dobrowolny datek” i wyrazami uznania dla ich „patriotyzmu”, zakończony ciepłymi pozdrowieniami.
Siostry zostały aresztowane. Maria Isabel opowiadała przed sądem, jak przez 30 lat za każdym razem, gdy jej rodzina wsiadała do samochodu, zaglądała pod podwozie, by sprawdzić, czy nie ma tam bomby z przyssawkami.