W ich sprawie, która rozpoczęła się w grudniu 2013 r., kilka miesięcy po obaleniu islamistycznego prezydenta Mohameda Mursiego przez armię egipską, interweniowali politycy najważniejszych krajów i organizacje reporterów. Aresztowanie dziennikarzy anglojęzycznego kanału katarskiej telewizji było równie tajemnicze jak ich dalsze losy. Do Warszawy mógł przyjechać tylko jeden z trójki, Peter Greste, obywatel Australii, dwaj pozostali, mający paszporty egipskie, nie mieli takiej szansy.
– Pojawiłem się w Egipcie dwa tygodnie przed aresztowaniem, przedtem byłem korespondentem w Afryce Wschodniej. Do mojego pokoju w hotelu weszli funkcjonariusze służby bezpieczeństwa, bez mundurów, oznaczeń. Nic nie mówiąc, przeszukali pokój, zabrali laptop, dokumenty, notatki – opowiada „Rz" Peter Greste.
Był przekonany, że to pomyłka. Z każdym tygodniem za kratami (przez jakiś czas siedział w malutkiej celi z 15 współwięźniami) przekonywał się, że sprawa jest poważna. Potem usłyszał wyrok siedmiu lat pozbawienia wolności. Za terroryzm i zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego.
Greste jest przekonany, że on i jego koledzy – Mohamed Fahmy i Baher Mohamed – padli ofiarą wielkiej geopolitycznej rozgrywki: władz egipskich, które obaliły Mursiego i Bractwo Muzułmańskie, i Kataru, który ich wspierał i z którego pochodzi Al-Dżazira. Nowe władze pod wodzą obecnego prezydenta Abdel-Fataha as-Sisiego zdelegalizowały Bractwo, uznały je za organizację terrorystyczną, a liderów zamknęły w więzieniach.
– Nie współpracowaliśmy z Bractwem. Robiłem wywiady z jego liderami, wielu dziennikarzy by chciało. W anglojęzycznej Al-Dżazirze nie czułem żadnych nacisków w sprawach egipskich, nie unikaliśmy krytyki Bractwa – mówi Greste, który od kilku miesięcy jest na wolności, ale jego sprawa w Egipcie nie jest zakończona.