Zasnute dymem miasteczka, drogi pełne uciekinierów, czołgi na ulicach i serie z karabinów – tak wygląda cały region południowo-wschodniej Turcji.
Mieszkańcy opuszczają w popłochu starą dzielnicę miasta Diyarbakir, znajdującego się nieco dalej od granicy, walki trwają też w okolicach Silopi i przy samej granicy z Syrią. W licznych miejscowościach obowiązuje od wielu dni godzina policyjna. Dom i mieszkanie opuszczać można na kilka godzin dziennie. Żołnierze przeszukują całe dzielnice w poszukiwaniu bojowników Partii Pracujących Kurdystanu (PKK).
Uznawana za organizację terrorystyczną przez USA, jak i przez UE, PKK walczy od dziesiątków lat o niepodległość Kurdystanu. Kosztowało to już życie ponad 40 tys. osób w całym kraju. Jedynie w ostatnich dniach zginęło ponad 100 osób. Władze udowadniają, że są to wyłącznie terroryści. Jednak z doniesień agencyjnych wiadomo, że wśród ofiar jest wielu cywilów. W walkach pomiędzy armią a PKK zginęło od połowy tego roku 44 dzieci.
– W chwili gdy Europa zabiega o względy Ankary w sprawie ograniczenia liczby uchodźców, rząd Turcji może pozwolić sobie na więcej w walce z PKK, nie zważając zbytnio na straty wśród ludności cywilnej – mówi „Rz" Ahmed Külahci, publicysta niemieckiego wydania dziennika „Hürriyet". Nie sądzi jednak, aby taki stan rzeczy miał trwać, i EU nie przypomniała Turcji o prawach człowieka.
Na to liczy walcząca o niepodległość Kurdystanu PKK, która licznymi aktami terrorystycznymi stara się wymusić na rządzie powrót do przeszłości, czyli do stołu rokowań. Zgłoszona dwa lata temu przez ówczesnego premiera, a obecnie prezydenta, Recepa Tayyipa Erdogana propozycja zakończenia przelewu krwi i przystąpienie do negocjacji została przez PKK przyjęta z zainteresowaniem.