Ale późnym popołudniem Erdogan przyznał, że ślady prowadzą w kierunku tzw. Państwa Islamskiego. Zapowiedział także zaostrzenie walki z wrogiem, kimkolwiek by on był.
– Teraz każdy będzie musiał się określić. Albo jest po stronie tureckiego rządu, albo po stronie terrorystów – ostrzegł prezydent.
W październiku w Ankarze w zamachu zginęło przeszło 100 osób, a 240 zostało rannych, gdy terroryści uderzyli w manifestację przeciwko wznowieniu walk między siłami rządowymi a Kurdami z PKK. Zamachowców wiąże się z Daeszem, choć nie jest to pewne.
Przez wiele lat Erdogan prowadził dwuznaczną politykę wobec Daeszu. Nie uszczelnił granicy syryjsko-tureckiej, pozwalał dość swobodnie przedostawać się przez nią dżihadystom. Islamiści stali się obiektywnymi sojusznikami Ankary w walce z Kurdami, którzy próbowali wykroić własne państwo w sąsiedniej Syrii. Turecki przywódca z powodów ideologicznych od początku bezwzględnie zwalczał dyktaturę Baszara Asada, ciemiężcę bliskich mu, tamtejszych sunnitów.
Jednak ostatnio pod naciskiem USA Ankara zaostrzyła politykę wobec Daeszu. – Erdogan zgodził się, aby Amerykanie bombardowali pozycje Daeszu w Syrii, uszczelnił także syryjsko-turecką granicę. Od tej pory Turcja stała się celem tzw. Państwa Islamskiego. To zapewne tłumaczy motywy zamachowców – uważa Fadi Hakura, ekspert Królewskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (Chatham House) w Londynie.
Porażka służb
Dla radykalnych organizacji islamistycznych Turcja od dawna stanowiła wyzwanie niezależnie od bieżącej polityki, jaką prowadzą jej przywódcy. To przecież kraj, który najmocniej zaangażował się w próbę pogodzenia islamu z zachodnią demokracją i sojuszem z Ameryką. Im większym ten eksperyment staje się sukcesem, tym bardziej osłabia to wpływy islamistów na Bliskim Wschodzie.