Aby skłonić swych zwolenników do udziału w głosowaniu i poparcia konstytucji, Hugo Chavez próbował wywołać poczucie zagrożenia. Wrogów szukał i w kraju, i za granicą.

Stosunki z sąsiednią Kolumbią dawno nie były tak złe. Chavez odwołał ambasadora, wojskowym kazał pilnować granicy, ministrom wymyślać sankcje. Ciskał gromy na kolumbijskiego prezydenta. Miał powód. Alvaro Uribe odebrał mu rolę wybawcy zakładników, do której odgrywania wenezuelski przywódca zabrał się z zapałem. Widział się już w świetle reflektorów, zbierającego gratulacje od wielkich tego świata. Nic z tego – drugi raz w ciągu miesiąca został posłany do kąta. I to nie przez króla, ale przez „żałosnego pionka” USA, jak nazywa Uribe. Na dodatek to nie Chavez, ale kolumbijskie wojsko zdobyło dowód, że najsłynniejsza zakładniczka Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii (FARC), mająca obywatelstwo francuskie Ingrid Betancourt, żyje po pięciu latach niewoli.

Konserwatysta Uribe i lewicowy populista Chavez nigdy za sobą nie przepadali, choć Kolumbia jest – obok USA i Hiszpanii – głównym partnerem handlowym Wenezueli. Znając arogancję i chełpliwość Wenezuelczyka, Uribe musiał się długo wahać, nim pozwolił mu się wmieszać w sprawy Kolumbii. Zrobił to przyparty do muru przez rodziny uprowadzonych i Nicolasa Sarkozy’ego, który obiecał Francuzom uwolnienie pani Betancourt. Chavez łatwo nawiązał kontakt z marksistami z FARC. Szybko jednak nadużył zaufania Bogoty. Gdy zaczął wydzwaniać za plecami Uribe do generałów, ten powiedział: dość. A obrażalski mediator obwieścił, że stosunki z Kolumbią „wkłada do zamrażalnika”. Dorzucił przy okazji Hiszpanię, bo król jakoś się nie spieszy z przeprosinami za utarcie mu nosa na szczycie w Chile.Juan Carlos, który kazał Chavezowi siedzieć cicho, stał się idolem wenezuelskiej opozycji protestującej na ulicach przeciw reformie konstytucji. Forsowane przez prezydenta zmiany mają mu pozwolić nie tylko na dożywotnie reelekcje, ale i na wprowadzanie stanu wyjątkowego, gdy zechce, cenzurę gazet i zaprowadzenie „socjalizmu XXI wieku”. Wynik referendum nie jest przesądzony. W sondażach przeważa „nie”, choć Chavez cieszy się poparciem 60 proc. rodaków. Zawdzięcza to miliardom dolarów ze sprzedaży ropy wpompowywanym w pomoc socjalną. Mimo korupcji urzędników część naftowej manny dociera do najuboższych, o których nikt wcześniej nie dbał. Bez pieniędzy z ropy Chavez nie byłby też tak fetowany w latynoskich stolicach. Wydaje się jednak, że tamtejsi przywódcy mają dość kolegi, który skupia na sobie uwagę mediów. Spekulacje o tym, co powie, jak się zachowa, kogo zruga, spychają na dalszy plan kluczowe dla Latynosów sprawy. Prezydent elekt Argentyny Cristina Kirchner mówi, że Chavez jest dla Ameryki Południowej tym czym Putin dla Europy – dostawcą energii. Łączy ich jednak więcej. Choćby despotyzm, umiłowanie władzy i stosunek do opozycji.