Raz jeszcze potwierdza się, że zwycięzcą wyborów parlamentarnych jest ten, kto potrafi sformować rząd. Triumf demokratów Borisa Tadicia w noc powyborczą, skądinąd zrozumiały, był przedwczesny: choć stworzony przez Partię Demokratyczną blok zyskał najwięcej głosów, do większości parlamentarnej trochę mu brakuje. O przyszłym rządzie zadecyduje lider Serbskiej Partii Socjalistycznej – jak wiele jej imienniczek w regionie w rzeczywistości postkomunistycznej – Ivica Daczić. Program SPS jest mocno obrotowy: niezłomna w sprawie Kosowa, lecz życzliwa członkostwu Serbii w Unii, jednoznaczna za to w sprawie walki z bezrobociem – po ośmiu latach kwarantanny partia Miloszevicia wraca na scenę.
Belgradzcy kalamburzyści mają używanie: nieoczekiwany awans towarzysza Ivicy do rangi rozgrywającego pozwala im dworować sobie, że kraj znalazł się na ivici, co po serbsku znaczy „na krawędzi”. Po tygodniu targów o programy, fotele ministrów i burmistrzów wygląda na to, że lider SPS tym razem postawi na narodowych radykałów Nikolicia i narodowych konser- watystów Kosztunicy, którzy postanowili polec (politycznie) za Kosowo i wejść w niechciany sojusz.
Jakaś granica zostaje tym samym przekroczona: po raz pierwszy od obalenia Milo-szevicia w październiku 2000 roku najważniejsza linia podziału serbskiej sceny poli- tycznej dzielić będzie nie „reżimowców” i „demokratów”, lecz dwa największe ugrupowania demokratyczne. Ale też podział ten dojrzewał w ciągu ostatniego półrocza, w miarę jak nabierały kształtów konkurencyjne pomysły na to, jak Serbia powinna zareagować na uznanie niepodległości Kosowa przez kraje Unii – „nieprzejednany” Kosztunicy i „elastyczny” Tadicia. Podział ten nie byłby też ani trochę mniej bolesny, gdyby (co nadal niewykluczone) koalicję z SPS udało się zawiązać Partii Demokratycznej Tadicia.
Jeszcze w ubiegłym tygodniu bowiem euroentuzjaści raźnie szli w konkury do partii, która nagle zmieniła się z „ugrupowania ancien regime’u” w „proeuropejską lewicę”.
Manichejska wizja „dwóch Serbii” królować będzie w większości mediów niezależnie od tego, z kim osta- tecznie sprzymierzą się postkomuniści, warto więc trochę skomplikować ten obraz. Prezydent Tadić ani na chwilę nie pogodził się z utratą Kosowa (jak zresztą nie robi tego żaden serbski polityk, z wyjąt- kiem lewackiej Partii Liberalno-Demokratycznej, która uzyskała w wyborach niespełna 5 procent ), a były już pre- mier Kosztunica chce członkostwa Serbii w UE, za któ- rym opowiadają się mniej lub bardziej szczerze wszyscy serbscy politycy. Statek demokratów roztrzaskał się na rafie, jaką było uznanie Kosowa przez kraje UE. Kosztunica chciał niemożliwego, czyli przyznania się Europy do błędu, Tadić – mozolnego posuwania spraw naprzód, przemilczania sprzeczności dzielącej Belgrad i Brukselę, dopóki to możliwe.