Korespondencja z Berlina
„Nie pozwolimy denuncjować członków naszej partii jako antysemitów, gdy zwracają uwagę na łamanie praw człowieka przez Izrael" – głosi uchwała frakcji parlamentarnej Lewica w Bundestagu. Jest odpowiedzią na falę krytyki pod adresem partii oskarżanej coraz częściej o wojujący antysemityzm.
Dieter Graumann, szef Centralnej Rady Żydów w Niemczech, przedstawił niedawno na łamach „Süddeutsche Zeitung" całą listę zarzutów potwierdzających „zaciekłą nienawiść" Lewicy do Izraela. Przypomniał, że przed rokiem kilku deputowanych Lewicy znalazło się na pokładzie Flotylli Wolności usiłującej przełamać izraelską blokadę Strefy Gazy, a całkiem niedawno organizacja partyjna Lewicy w Duisburgu wzywała do bojkotu izraelskich towarów. Jedna z liderek Lewicy Inge Högen wystąpiła na antyizraelskim wiecu, prezentując zawieszony na szyi szal z mapą Bliskiego Wschodu, na której nie było Państwa Izrael. – To nie jest krytyka Izraela, lecz antysemityzm – konkluduje Graumann.
W kraju Holokaustu zarzut antysemityzmu jest druzgocącą bronią, od której zginęło już wielu polityków. Jeden z nich, Jörgen Möllemann z FDP, pod ciśnieniem takich zarzutów odebrał sobie kilka lat temu życie. Postkomuniści z Lewicy nie mają zamiaru się usprawiedliwiać ani przepraszać. – Nadużywanie terminu „antysemityzm" utrudnia walkę z tym zjawiskiem – twierdzi Gregor Gysi, lider Lewicy w Bundestagu.
Niemieckie media są zdania, że Lewica przekroczyła granice krytyki Izraela, lecz mało kto zastanawia się nad tym, gdzie ona leży. Panuje zgoda co do tego, że krytyka państwa żydowskiego nie jest antysemityzmem. – Co innego radykalny antyizraelizm, który stawia sobie za cel likwidację przeciwnika – twierdzi prof. Michael Wolffson, historyk z monachijskiego Uniwersytetu Bundeswehry.