10 listopada wejdzie w życie rozporządzenie, które pozwoli mieszkającym na stałe na wyspie Kubańczykom oraz cudzoziemcom kupować i sprzedawać domy czy mieszkania. To bardzo ważna decyzja, bo na Kubie ludzie byli przykuci do mieszkań, którymi dysponowało państwo. Nawet w przypadku wymiany między sąsiadami trzeba było prosić o zgodę urzędników, przez co kwitło łapownictwo. Teraz wszystko ma się odbywać w majestacie prawa i zgodnie z zasadami wolnego rynku.
Przybędzie pracy notariuszom sporządzającym akty kupna-sprzedaży. Po uiszczeniu podatku (8 procent wartości do podziału pół na pół między sprzedającego i kupującego) nieruchomość zostanie wpisana do rejestru własności.
Rozporządzenie sankcjonuje własność prywatną i to jest świetna wiadomość dla Kubańczyków, porównywalna do zezwolenia na otwieranie własnych minifirm. Gdyby nie utrudniony dostęp do materiałów budowlanych, mogłoby stymulować rozwój usług remontowych. Jest w nim jednak coś, co sprawiło, że w głowach wielu Kubańczyków zapaliło się światełko alarmowe. Pieniędzy za mieszkanie nie można przekazać z rąk do rąk. Transakcje mają przechodzić przez banki. Jak w kraju, gdzie średnia płaca wynosi równowartość dwudziestu paru dolarów, udowodnić, że zdobyło się w sposób całkowicie legalny fundusze na zakup mieszkania czy domu? To trudne zadanie, nawet gdy ma się krewnych w Miami, bo ci mogą wysyłać na Kubę nie więcej niż 2000 dolarów rocznie. A zważywszy na ogromny głód mieszkań trudno liczyć, że będą tanie.
Może się okazać, że na rozporządzeniu skorzysta głównie nomenklatura. Ciekawie brzmi zwłaszcza informacja, że można będzie posiadać jeden dom w mieście, a drugi choćby nad morzem. W rezultacie wolny obrót mieszkaniami tylko pogłębi przepaść pomiędzy pieszczoszkami reżimu i resztą obywateli.
Zwykły Kubańczyk trzy razy zastanowi się, zanim wyciągnie pieniądze spod siennika i zaniesie do banku. W kraju, w którym dysydentów wsadzano do więzień za to, że nie potrafili wykazać, skąd mieli benzynę w baku, słusznie panuje przekonanie, że na wszystko znajdzie się paragraf i nie ma własności, na której państwo nie może położyć łapy.