Wydarzenia z 19 grudnia 2010 roku, kiedy OMON na rozkaz Aleksandra Łukaszenki brutalnie stłumił w Mińsku protest opozycji przeciwko fałszowaniu wyborów, wspominano w poniedziałek na Białorusi jako "krwawą niedzielę". Obchody rocznicy anty-łukaszenkowskiego zrywu, który zakończył się wsadzeniem za kratki większości liderów opozycji i rozbiciem jej struktur, rozpoczęły happeningiem działaczki ukraińskiej organizacji FEMEN.

Wierne tradycyjnej konwencji Ukrainki zjawiły się w Mińsku z obnażonymi biustami. Stanęły przy głównym wejściu do siedziby białoruskiego KGB, trzymając w rękach transparenty z napisami "Żywie Biełaruś!" (Niech żyje Białoruś). Przykleiły sobie wąsy, a żeby nie było wątpliwości, kogo udają, jedna z dziewczyn na plecach miała narysowany portret białoruskiego dyktatora. Działaczkom FEMEN udało się uciec przed ochroniarzami z KGB. Tłumaczyły, że "nie bardzo wiedzieli, jak łapać obnażone kobiety".

Wieczorem w centrum Mińska na znak solidarności z więźniami politycznymi Białorusini zapalali świece. Prawie wszyscy liderzy opozycji podkreślają, że mijający rok był czasem niszczenia przez władze ich środowiska. Odbywało się to w warunkach izolacji reżimu ze strony Zachodu, katastrofalnej kondycji białoruskiej gospodarki oraz ubożenia ludności. – Decydując się rok temu na brutalne działania, władza doprowadziła do gospodarczej aneksji Białorusi przez Rosję – podkreśla były kandydat na prezydenta Uładzimir Nieklajeu. Na to, że na wydarzeniach sprzed roku skorzystała Moskwa, zwraca uwagę politolog Walery Karbalewicz. – Prowadzona przez Zachód polityka oswajania Łukaszenki poniosła klęskę – podkreśla nasz rozmówca.

Andrzej Pisalnik z Grodna