Tekst z miesięcznika "Uważam Rze Historia"
Poniższy tekst jest fragmentem książki, która otwiera mój wielotomowy cykl historii Stanów Zjednoczonych XX i XXI wieku. Rozpoczynam opowieść w roku 1900, kończę w 1912. Ameryka pozostawała wtedy w cieniu niezwykłej postaci – Theodore'a Roosevelta, prezydenta z przypadku, który po prawie ośmiu latach rządów zostawił państwo Williamowi Taftowi (późniejszy prezydent USA Franklin Delano Roosevelt był jego krewniakiem – przyp. red.).
Chcę należeć do klasy rządzącej...
Theodore Roosevelt był synem Theodore'a i Marthy z domu Bulloch. Przez ojca przynależał do tzw. kolonialnej arystokracji. W stanach wschodnich była to wąska grupa ludzi ze starych rodzin, które osiedliły się w Ameryce w XVII i XVIII wieku, robiąc tu pieniądze i kariery.
Ci arystokraci bez tytułów pod koniec XIX wieku nie należeli do najpotężniejszej grupy: właścicieli trustów. Tym gorliwiej pielęgnowali swą dumę, idąc w zawody z plantatorskimi rodzinami z Południa. W takich miastach jak Nowy Jork, Filadelfia czy Boston nadal uważano ich za elitę. Zarazem w poczuciu degradacji wobec aroganckich self-made manów i plebejskich partyjnych bossów niektórzy synowie kolonialnych rodów zasilali szeregi reformatorów. Wśród ich wartości wysoką pozycję zajmowało pojęcie służby publicznej.
Claes Maartenszen van Rosenvelt, Holender, przybył do Ameryki w 1644 roku i był jednym z założycieli Nowego Amsterdamu, zmienionego potem w Nowy Jork. Sam Theodore wychował się na styku kultur. Jego ojciec był bogatym nowojorskim handlowcem i republikaninem. Matka urodziła się w jednej ze znakomitszych rodzin plantatorskich z Georgii. Jej dwaj bracia walczyli w wojskach Konfederacji i po klęsce wyemigrowali do Anglii.