Islamiści znów odnoszą sukcesy. W Iraku odparli atak wojsk rządowych na kontrolowany przez siebie Tikrit i podjęli znów walkę o tamę pod Mosulem. W Syrii zajęli ważną bazę w Al-Tabace. Przywódcy PI chwalą się, że mają już pod bronią 80 tys. bojowników. Nawet jeśli ta liczba jest przesadzona, to z pewnością ich siły zbrojne są znacznie liczniejsze niż początkowe 15–20 tys.
W tej sytuacji pojawiły się sugestie, że należałoby podjąć współpracę z Baszarem Asadem, którego armia jest jedyną siłą wciąż skutecznie walczącą z islamistami.
W poniedziałek otwartość władz w Damaszku na ewentualną współpracę z Zachodem potwierdził Walid al-Moualem, minister spraw zagranicznych Syrii. Potępił on zabicie dziennikarza Jamesa Foleya i stwierdził, że jego rząd jest gotowy do wspólnej walki z terrorystami pod warunkiem, że będzie ona uzgadniana z Damaszkiem.
Problem polega na tym, że po dwóch latach wspierania zbrojnej opozycji antyrządowej państwa Zachodu są w trudnej sytuacji. Z jednej strony wspierane przez nie umiarkowane organizacje walczące z reżimem Asada (z Wolną Armią Syryjską na czele) tracą pole na rzecz islamistów. Z drugiej zaś armia syryjska stała się naturalnym sojusznikiem pozostałych sił walczących z Państwem Islamskim (Autonomia Kurdyjska, rząd w Bagdadzie, siły powietrzne USA).
Pod koniec zeszłego tygodnia jakikolwiek sojusz z Baszarem Asadem wykluczył szef dyplomacji Wielkiej Brytanii Philip Hammond. Odmiennego zdania jest jego poprzednik, konserwatysta Malcolm Rifkind, który przyrównał obecną sytuację do okresu II wojny światowej, kiedy Zachód musiał pójść na współpracę ze Stalinem, by pokonać Hitlera.