Kilkanaście godzin przed otwarciem we wtorek lokali wyborczych w Izraelu premier Benjamin Netaniahu powiedział na ostatnim wiecu wyborczym, że jest przeciwnikiem tzw. rozwiązania dwóch państw. To był dla wielu szok.
W świecie nieprawdopodobnie skomplikowanej polityki bliskowschodniej, gdzie szesnaste dno jakieś strategii przykrywa jedynie kolejne szesnaście wariantów i strategii, ta wypowiedź wzbudziła wielkie zdziwienie. Izraelski rząd od lat twierdził, że chce, by obok Izraela powstała niepodległa Palestyna. Oczywiście na pewnych warunkach, korzystnych dla Jerozolimy, ale jednak niepodległa.
Cały problem negocjacji bliskowschodnich nie polegał więc na tym, czy Palestyńczycy mają mieć swoje państwo, ale w jakich granicach i na jakich zasadach tak, by państwo izraelskie nie czuło się zagrożone. Teraz okazało się, że negocjacje nie mają sensu, bo Palestyńczycy musieliby zrezygnować z ambicji państwowych w w zamian za... nie wiadomo za co - przyłączenie do Jordanii? Pozostanie na zawsze terytorium okupowanym?
Zwrot Netaniahu okazał się genialny politycznie. Premier zgarnął głosy skrajnej prawicy i w ostatniej chwili odbił do góry. Wygrał wybory wbrew wszystkim sondażom i pozostanie u władzy być może rządząc niemal samodzielnie.
Dwa dni po wyborach Netaniahu zmienił jednak zdanie. Nie zrobił tego na wiecu, nie zrobił tego przed wyborcami. Zrobił to w wywiadzie dla amerykańskiej telewizji NBC, której tłumaczył, że mówiąc o odejściu od tzw. rozwiązania dwóch państw miał na myśli to, że jest to rozwiązanie niemożliwe w tej chwili, ale nie w ogóle.