Mroźny poniedziałkowy ranek w Bieszczadach. W dolinie w dwuszeregu stoi kilkudziesięciu młodych mężczyzn. Silni, wypoczęci, uśmiechnięci. Wyglądają jak grupa turystów gotowych ruszyć na górski szlak. Dobry nastrój pryska, gdy podjeżdżają dwie wojskowe toyoty hilux i star. Z samochodów wyskakują instruktorzy, którzy spośród chętnych zawodowych żołnierzy mają wybrać najlepszych kandydatów do 1. Pułku Specjalnego Komandosów z Lublińca.
– Najlepiej będzie dla was, jeśli zrezygnujecie sami. Po co się męczyć, i tak nie dacie rady – mówi Kuba, podoficer. Ale nie rezygnuje nikt. Tak zaczyna się selekcja. Startują w niej wojskowi z różnych jednostek, z całego kraju. Dla nich przejście do komandosów to prawdziwa nobilitacja. – Chcę się sprawdzić. Wojska specjalne to elita – mówi jeden z kandydatów.
Lista rzeczy zakazanych
– Nie można mieć witamin, dodatkowej żywności, odżywek – czyta Adam, szef instruktorów, podoficer z pułku. A co można zabrać? Śpiwór, karimatę, dodatkowe buty, kompas, bieliznę oddychającą, zapałki itp.
Wszystkie zakazane rzeczy lądują w depozycie. – Im mniejszy depozyt, tym lepiej żołnierz jest przygotowany. To znaczy, że przemyślał, co mu będzie potrzebne – wyjaśnia jeden z instruktorów. Niektóre worki depozytowe zawierają tylko telefon komórkowy i dokumenty, czasem zegarek (to też są niedozwolone przedmioty). Inne są duże. Trafiają do nich odebrane kandydatom ubrania, jedzenie, leki, odżywki.
Przyszły komandos musi być zdyscyplinowany i nie może oszukiwać, ale instruktorzy i tak raz jeszcze sprawdzają kandydatów i ich plecaki. Są skrupulatni. – Najwyższą formą zaufania jest kontrola – rzuca instruktor, zapytany, czy im nie ufają. W końcu kandydaci dostają numerki. – Zapomnijcie, jak się nazywacie. Przez następne dni będziecie numerami – mówi komandos z Lublińca. Na koniec jest jeszcze krótkie szkolenie z posługiwania się mapą i udzielania pierwszej pomocy. I po krótkim instruktażu żołnierze zaczynają pojedynczo wychodzić na wyznaczoną trasę.