Kolejny skreślony punkt na stołecznej galeryjnej mapie, z tego samego powodu co zwykle: za wysoki czynsz, za skromny dochód. A tutejsze pokazy należały do najciekawszych warszawskich propozycji.
Pojawiali się tu głównie klasycy, o posiadanie ich prac powinni się bić kolekcjonerzy sztuki. Nie bili się. Galeria kończy działalność w godnym siebie stylu. Tym razem fotografia z najwyższej półki. W dodatku ekspozycja jubileuszowa, na stulecie urodzin autorki.
Zofia Rydet, kresowianka, urodzona jeszcze przed I wojną, zajęła się fotografią stosunkowo późno, koło czterdziestki. Choć nieco ułomna fizycznie, wykazała się niezwykłą odpornością na trudy zawodu (wymagającego niezłej kondycji!) i ciągłego podróżowania. Przede wszystkim objawiła się jako niezwykle konsekwentna osobowość obdarzona talentem „obłaskawiania" bliźnich. Bo za modeli miała ludzi nieobytych z kamerą, niechętnych pozowaniu, ogólnie – nieufnych. Poza tym umiała połączyć reporterski instynkt – czyli dar wyłapywania przypadków – z genialnym wyczuciem kadru. A to z kolei wymaga plastycznego oka.
Już jej pierwsze cykle z początku lat 60. dowodzą tych umiejętności. Najpierw skierowała obiektyw na dzieciaki. Różne, z rozmaitych okolic Polski. Na ogół biedne (ale wtedy większość żyła w niedostatku), lecz rezolutne, od małego uczone samodzielności i wytrzymałości. Jednocześnie ci malcy są jakoś wzruszający w swej przedwczesnej dorosłości.
Jedno z najsłynniejszych zdjęć z serii „Mały człowiek", trzy- czy czteroletnia dziewuszka z wielkimi kokardami na kucykach uchwycona trochę z góry. Z chudych nóżek spadają obwarzankami grube rajstopy, byle jak założony fartuszek przekręcił się. Panna samodzielnie przekracza jezdnię. Miejsce i ujęcie sprawiają, że wydaje się jeszcze mniejsza. Na pozór – bezradna okruszyna. Jednak zadziorna poza panny i jej butna mina zdają się ostrzegać – nie dasz mi rady! Jestem silna!