Tak sobie myślę – a może ja?… Znam Katarzynę wiele lat, obserwowałam większość jej wystąpień i dokonań, śledziłam rozwój kariery: od skrajnego potępienia po powszechny aplauz. Jestem fanką jej filmów: od „Łaźni męskiej”, „Święta wiosny” i „Pietruszki” poczynając. To rewelacyjne przełożenie baletu Strawińskiego w układzie choreograficznym Niżyńskiego (uważanym za jeden z najtrudniejszych na świecie) na „taniec” z udziałem starych ludzi – w istocie sfilmowanych na leżąco.
[wyimek][link=http://blog.rp.pl/zkulturanaty/2010/09/03/z-kultura-na-ty/]Z Kulturą na Ty - poleć swoje wydarzenie kulturalne[/link][/wyimek]
No i uwielbiam filmowe mistyfikacje Kozyry. Podziwiam nie tylko jej talent i wizjonerstwo. Cenię odwagę, determinację i drapieżne dobieranie się do stereotypów wszelkiej maści. Pomógł jej w tym pozornie prosty chwyt: „W sztuce marzenia stają się rzeczywistością”, stwierdziła i zaczęła to wprowadzać w czyn, poddając własną osobę najdziwniejszym doświadczeniom. A to fikała jak czirliderka, to jako Lou Salome tresowała psy-personifikacje filozofów (Nitzsche i Rilke), to stała się sobowtórem drag queen i przedsięwzięła striptiz w berlińskim klubie.
Albo taki pomysł – uczyć się klasycznego śpiewu, i to koło czterdziestki. I szczyt tupetu – wystąpić z arią Królowej Nocy w Wiedniu. A jej „Kastrat”? Co za brawura, pokazać się (nago) w scenie fikcyjnego zabiegu dokonywanego na męskim (przyprawionym) organie! Jeszcze były makabryczne filmowe bajeczki „Zimowa opowieść” i „Summertale” z udziałem krwiożerczych karliczek.
Żeby takie projekty miały posmak prawdy, konieczne jest zaangażowanie w nie… życia. Kogo, poza Kozyrą, na to stać?