Partia musi do lipca spłacić kredyt zaciągnięty na ubiegłoroczne kampanie: prezydencką i samorządową. Na początku roku do spłaty było blisko 7 mln zł. W tej chwili dług wynosi niespełna 2,5 mln zł. I gdyby subwencja budżetowa była utrzymana na ubiegłorocznym poziomie, czyli 14 mln zł rocznie, to Sojusz byłby w przyzwoitej sytuacji finansowej. Ale dotacja została obcięta o połowę, a to oznacza, że praktycznie całe pieniądze, które partia dostanie z budżetu do końca lipca, wyda na obsługę długu. Na dodatek wśród posłów krąży niepokojąca pogłoska, że SLD może popaść w jeszcze gorsze tarapaty finansowe, bo spłacił pożyczkę pieniędzmi z pięciomilionowej zaliczki, którą wziął za niedoszłą transakcję sprzedaży gmachu, a którą potem musiał oddać.?

Czy partia Grzegorza Napieralskiego musi zacisnąć pasa? O ile pamietamy, w 2007 roku przed widmem bankructwa uratowały SLD wtedy wcześniejsze wybory, ponieważ subwencja została naliczona od nowa. SLD pewnie i teraz się wywinie, ale nie jest to sytuacja komfortowa. Czy niedługo będziemy mówić o niektórych posłach "biedny jakby był z SLD"? Trudno w to uwierzyć. Więc nie wierzymy.