Premier, jak wiemy, wyszedł z wypadku cało, głównie dzięki pilotowi, który z niezwykłym profesjonalizmem wylądował w ostatniej chwili gwałtownie tracącą sterowność maszyną na skrawku szkółki leśnej. Za ocalenie życia premierowi, szefowej jego gabinetu i parunastu innym osobom pilot ów został potem w majestacie prawa RP oskarżony o spowodowanie wypadku poprzez dopuszczenie do oblodzenia maszyny. Zrozumiał widać, że jakiś winny musi się znaleźć, bo sam się przyznał.
Przejrzałem raz jeszcze wszystkie dostępne w Internecie wypowiedzi Leszka Millera na ten temat. Były premier nie obnosi się z tym przekonaniem, ale ilekroć zapytano go wprost, odpowiadał: nie był to zwykły wypadek. Helikopter nie spadł sam z siebie.
– Kogo pan podejrzewa o dokonanie zamachu na swoje życie, panie premierze? – Nie mam dowodów pozwalających postawić publicznie takie oskarżenia. Koniec rozmowy.
Leszek Miller nie używa publicznie słowa "układ", a już zwłaszcza nie epatuje rozmówców, jak lubi to czynić jego polityczny przeciwnik Jarosław Kaczyński, zapewnieniami: gdybym wam mógł powiedzieć to, co wiem, toby wam oko zbielało! Ale jeśli uważnie przeczytać te skąpe wyjaśnienia, jakich udzielił, widać w nich tę samą – "paranoiczną", jak określił to ostatnio poseł PO – wizję III RP jako kraju, w którym jakieś potężne mafie bez trudu używają struktur państwa do swoich celów i miażdżą każdego, nawet wysokich urzędników państwowych, kto im przeszkadza, niszcząc go czy to propagandową kampanią, czy fizycznie.
Kaczyńskiemu Polacy nie wierzą z tych samych przyczyn, z których w "Małym Księciu" nie uwierzono w istnienie planetoidy B-612. Może więc warto by było namówić na zwierzenia Millera?