Dowiemy się, jakie nosili mundury, co jedli, jak spędzali wolny czas, jak wyglądały ich defilady i ćwiczenia. A w tle skrawek Kresów. Step Wołynia, poleska wioska, szlachecki dworek czy apteka w Święcianach należąca do – jak głosi szyld – pana J. Szrejbera. Twarze dawno nieżyjących ludzi i obrazy z dawno nieistniejącego świata.
Co do samego KOP, to formacja ta wzbudza dziś mieszane uczucia. Każdy, kto zna awanturnicze powieści Sergiusza Piaseckiego („Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy", „Piąty etap" czy „Bogom nocy równi"), których akcja rozgrywa się na polsko-sowieckim pograniczu, wie, że na początku lat 20. przypominało ono Dzikie Pola. Przemytnicy, przekradający się w obie strony tajni agenci oraz bolszewickie bandy dywersyjne palące wsie po naszej stronie słupów.
Powstanie KOP w 1924 roku położyło temu wszystkiemu kres. Trzeba przyznać, że KOP-iści zdrowo zadali bolszewikom bobu. Uszczelnili granicę i nie wahali się zapuszczać na terytorium nieprzyjaciela. Wystarczyło spalić kilka sowieckich strażnic i wystrzelać kilku komisarzy, żeby na Kresach zapanował porządek. „Ta zasrana Polska (...) wam pokaże, nikogo nie przepuści, wszystkich powystrzela" – irytował się na odprawie czekistów Nikołaj Jeżow.
Jest jednak i druga strona medalu. W latach 30., w całej Europie wzrosły nastroje nacjonalistyczne, a KOP-iści zbyt przejęli się swoją rolą „bastionu polskości na Kresach". Pamiętam, jak w pewnym litewskim miasteczku starzy mieszkańcy pokazywali mi blizny. Były to ślady po prętach dziarskich KOP-istów, którzy przyjechali nocą i rozbili potańcówkę zorganizowaną przez litewską młodzież.
Incydentów takich trochę, niestety, było. Ich efekt mógł być tylko jeden. Mieszkańcy Kresów innej narodowości niż polska zrażali się do Rzeczypospolitej i szli w objęcia bolszewików. A więc skutek odwrotny od zamierzonego.