Co prawda wielu ukraińskich posłów, do których przemawiał Komorowski, rozpoczęło karierę polityczną na kijowskim Majdanie, ale to nie oznacza, że im i ich rodakom można bez końca serwować obietnice bez pokrycia. I rozbudzać w nich po raz kolejny nadzieje, które są w dającej się przewidzieć przyszłości nie do spełnienia.
W szczególności nie może tego robić przywódca państwa, które wymyśliło Partnerstwo Wschodnie – czyli program roztaczający przed Ukrainą (i kilkoma innymi postsowieckimi krajami) wizję zbliżenia z Unią Europejską. Przeciąganie Kijowa na Zachód przez Polaków na razie przyniosło marne efekty – anektowany Krym, oderwany Donbas, najniższe w Europie zarobki.
Oczywiście bardzo trudno było przewidzieć, że tak się skończy gra o podpisanie umowy stowarzyszeniowej Ukraina–UE na szczycie Partnerstwa Wschodniego w listopadzie 2013 roku. Ale jakąś odpowiedzialność za to Polska ponosi. Sądząc po realnej pomocy, z jaką przyszliśmy Ukrainie, gdy dotknęła ją wojna, jednak się do niej nie poczuwa. Broni nie daliśmy, pieniędzy daliśmy niewiele. Nadal dobrzy jesteśmy w deklaracjach.
Pokazał to też prezydent Komorowski, wyrażając przed parlamentem ukraińskim „głęboką wiarę" w to, że Ukraina znajdzie się na prawdziwym Zachodzie. Niestety, nic na to jednak nie wskazuje. Wypowiedzi i działania przywódców dawnego Zachodu sugerują coś odwrotnego: kraj w takim stanie i narażony na ciągłe ataki Rosji nigdzie nie pójdzie, zostanie za nową żelazną kurtyną.
W majdanowym stylu mieści się też przemilczanie sprawy Wołynia. Komorowski wspomniał o „dawnych sporach i swarach" i ich tragicznych skutkach. Można odnieść wrażenie, że zrównał wszystkie zbrodnie i ofiary. To kolejny krok w tył polskiej polityki historycznej.