Przy okazji debaty o in vitro, a później także dyskusji nad kwestią komunii św. dla polityków, którzy poparli zaproponowane przez rząd rozwiązania, pojawiły się głosy, że Kościół przegrał tę batalię głównie przez brak skutecznej komunikacji z wiernymi. Trudno się z tym nie zgadzać. Obserwując bowiem ostatnie działania biskupów, nie sposób nie odnieść wrażenia, że najpierw zrobili krok do przodu, ale zaraz potem cofnęli się o dwa.
Jeszcze przed ostatecznym głosowaniem nad ustawą o zapłodnieniu pozaustrojowym hierarchowie ostrzegali, że uznający się za katolików politycy, którzy sprzeciwiają się nauce Kościoła, tracą z nim pełnię komunii. Oznacza to, że popełniają grzech ciężki i nie powinni przystępować do komunii. Nie dotyczy to zresztą tylko polityków, ale wszystkich przyznających się do Kościoła.
Natychmiast pojawiły się dywagacje, czy prezydent Komorowski i inni popierający in vitro politycy powinni przystępować do komunii czy też nie. Zasada generalna jest taka, że mogą to zrobić dopiero po otrzymaniu rozgrzeszenia. Czyli najpierw należy uznać swój grzech, potem wyznać go w konfesjonale, a jeśli grzech był publiczny, trzeba go publicznie odwołać.
Jak dotąd, żaden polityk, który poparł ustawę o in vitro, publicznie się w piersi nie uderzył. A jednak wielu przy okazji mszy z okazji 71. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego do komunii poszło. Czy otrzymali rozgrzeszenie, trudno ustalić. Jednak nie o to tu idzie, bo to raczej kwestia ich sumienia. To oni popełnili kolejny grzech – tym razem świętokradztwa.
Sęk w tym, że za komunikatami biskupów o utracie łączności z Kościołem nie poszło nic więcej. I nie chodzi tu wcale o odmowę udzielenia komunii – tak jak przed laty uczynił to w stosunku do proaborcyjnych polityków kard. Raymond Burke – ale o jasne i czytelne przypomnienie zasad przystępowania do Eucharystii. Nie personalnie poszczególnym politykom, lecz ogółowi wiernych, dla których zaciera się granica między dobrem i złem. Wystarczyło w tym celu wydać prosty i zrozumiały komunikat. Tych nigdy dość.
Niestety nic takiego się nie stało. Zdecydowana większość wiernych – wśród nich także politycy oraz dziennikarze – brak jakiejkolwiek reakcji odbiera na zasadzie: pokrzyczeli, a teraz schowali głowę w piasek.