– Muszę panu przyznać, że miałem okazję wiele się od pana nauczyć, wykorzystałem całkiem sporo pańskich umiejętności, pańskiej wiedzy – role w rozmowie nagranej 25 lipca są ustalone od samego początku. Bo nawet kiedy ma być mowa o spektakularnym sukcesie wyborczym Wołodymyra Zełenskiego wiosną tego roku, to i tak wszystko idzie na konto Donalda Trumpa.
Tak już będzie przez całą, 30-minutową rozmowę. „Powinienem startować w wyborach częściej, bo będzie pan do mnie dzwonił częściej". „Zgadzam się z panem nie w stu, ale w tysiącu procentach. Spotkałem się z Merkel oraz Macronem i powiedziałem im, że nie robią wystarczająco w sprawie sankcji". „Chcę panu powiedzieć, że jesteśmy przyjaciółmi, jesteśmy wielkimi przyjaciółmi". „Przyjrzymy się dokładnie firmie, o której pan mówi. Mamy nadzieję, że pan Giuliani będzie mógł przyjechać na Ukrainę, abyśmy mogli się z nim spotkać": wazelina wylewa się tonami z ust ukraińskiego prezydenta.
Do pewnego stopnia możemy go zrozumieć: aktor bez doświadczenia w polityce, który stawia czoła wojnie z Rosją, nie może przecież pozwolić sobie na zrażenie znanego z impulsywnego charakteru Trumpa. Ale w rozmowie, która, jak sądził, nigdy nie ujrzy światła dziennego, idzie znacznie dalej. Z jednej strony naraża na szwank stosunki z Niemcami i Francją, krajami, które dla Ukrainy mają większe znaczenie gospodarcze od USA. Z drugiej daje się wciągnąć w walkę Trumpa z demokratami, którzy przecież już w przyszłym roku mogą być u władzy nie tylko w Izbie Reprezentantów, ale także w Białym Domu, a może i Senacie.
Ale obraz amerykańskiego prezydenta, który wyłania się z tej rozmowy, z pewnością lepszy nie jest. To w żadnym wypadku nie mąż stanu, polityk z wizją, na którym można polegać, budując przyszłość swojego kraju. Raczej egocentryk, który prowadzi bardzo małostkową grę.
– Mówi się wiele o synu Bidena, o tym, że Biden doprowadził do przerwania śledztwa i wiele osób chce ustalić, o co tu chodzi – pada ulubiona, bezosobowa formuła Trumpa, która ma rozmyć odpowiedzialność za jego słowa. Ale szybko okazuje się, że to jest zdecydowanie osobista obsesja amerykańskiego prezydenta, który do sprawy wraca niemal w co drugim zdaniu. Dla niego nie liczy się los Krymu, wojna w Donbasie czy odbudowa ukraińskiej gospodarki. Chodzi tylko o jedno: haki na najgroźniejszego rywala w nadchodzących wyborach prezydenckich.