Kamala Harris czy Donald Trump: kto wygrał wtorkową debatę?
Nikt. Z perspektywy Europy popełniamy błąd, sądząc, że tu liczy się to, co zostało powiedziane przez oboje kandydatów. I wtedy faktycznie, wyrok jest jasny. Z jednej strony mamy Trumpa, który zupełnie odleciał, który mówi o migrantach jedzących koty; który stawia Viktora Orbána w roli najważniejszego polityka Zachodu i który twierdzi, że gdyby pozostał w 2020 roku prezydentem, zapobiegłby wojnie w Ukrainie. To jest stek kłamstw, czysta fikcji. Naprzeciw jest Harris – ułożona, precyzyjna, konkretna. Jak choćby wtedy, gdy odpowiadając na zarzuty Trumpa, iż porzuci Izrael, mówi o klasycznym planie pokojowym prowadzącym do powstania dwóch państw. Albo kiedy zapowiada, że jako prezydent będzie służyła Amerykanom, podczas gdy jej oponent myśli wyłącznie o sobie. Co prawda Harris nie ujawniła wiele o swoim programie, bo skoncentrowała się na atakowaniu Trumpa, ale zasadniczo zachowała się jak polityk europejski, który mówi rzeczy proste, jasne, łatwe do zrozumienia dla każdego. Bez alternatywnej rzeczywistości. Tyle że w Ameryce liczy się co innego.
Co?
W Stanach w debacie ważniejsze od dźwięku, treści jest obraz, wrażenie. Trump jest charyzmatyczny, emanuje z niego silna osobowość, to przywódca. Harris ciągle się podśmiewała, wydawała się drwić ze swojego oponenta. To była młoda kobieta, która świetnie się bawi, ale nie ma zbyt wiele cech prezydenckich.
Trump dwukrotnie ją wręcz uciszał, gdy mu przerywała…
To się świetnie wpisuje w obraz, który buduje. W Europie nie rozumie się, dlaczego tak szalony gość pozostaje równie popularny. Jak to możliwe, że polityk, który stanowi zagrożenie dla demokracji, który podaje takie głupoty jak to, że wszędzie na świecie spada przestępczość, bo wszyscy kryminaliści lądują w Ameryce, ma realne szanse na powrót do Białego Domu. Ale powtarzam: nie ma znaczenie, co mówi. Jest symbolem, ucieleśnieniem zemsty białego człowieka za lata Baracka Obamy. To tym bardziej wyraziste, że naprzeciw staje Harris, feministka, kobieta wielorasowa, zwolenniczka prawa do przerywania ciąży, osoba absolutnie areligijna. To jest więc starcie dwóch wizji przyszłości Ameryki.
Czytaj więcej
Debata Kamali Harris z Donaldem Trumpem pokazała, czego Polska może spodziewać się po nowym prezydencie Stanów Zjednoczonych. Nie dziwi, że politycy PiS nie są po niej entuzjastycznie nastawieni do byłego prezydenta USA i powściągliwi w ocenie najważniejszego retorycznego starcia.
Biali stanowią już jednak tylko 59 proc Amerykanów. Musieliby niemal wszyscy głosować na Trumpa, aby wygrał.
To tak nie działa. Na szczęście nie wszyscy biali są rasistami, nie wszyscy są przeciwni prawu do przerywania ciąży. Ale jest bardzo silny blok białych Amerykanów, którzy wspierają Trumpa i z którym identyfikuje się część mniejszości etnicznych. Chodzi w szczególności o Latynosów, którzy etnicznie są bliscy białym i którzy w bardzo wielu przypadkach po przyjeździe do Stanów przechodzą z katolicyzmu na ewangelikalizm. Są bardzo konserwatywni. Rodzi się pytanie, jak tacy ludzi mogą popierać Trumpa, który jest przeciwieństwem jakiejkolwiek moralności. Ale dla ewangelikalnych wyborców liczy się jedno: zakaz aborcji. Nie posuwają się dalej. A w tym punkcie Trump w pełni spełnił ich oczekiwania.