Nie wolno robić notatek. Można tylko odpowiadać na pytanie prowadzących Linsey Davis i Davida Muira. Kandydatowi, który nie zostanie w danym momencie dopuszczony do głosu, zostanie wyłączony mikrofon: przed wtorkową debatą (według polskiego czasu od środy, godz. 3:00 nad ranem) każdy szczegół został wykuty w długich negocjacjach obu sztabów wyborczych.
Bo też we współczesnej historii USA próżno szukać telewizyjnego starcia o większym znaczeniu. Zapewne rozstrzygnie on o historycznym powrocie do Białego Domu Donalda Trumpa. Tyle że zapowiadający zemstę na swoich przeciwnikach i, inaczej niż w 2016 roku, mający gotową ekipę współpracowników miliarder może okazać się o wiele radykalniejszym przywódcą niż za pierwszej kadencji.
– Mimo początkowego entuzjazmu Kamala Harris nie zdołała zbudować wokół siebie poparcia, które pozwoliłoby jej zebrać 270 głosów elektorskich i zostać nowym prezydentem kraju – pisała na kilka godzin przed starciem przychylna przecież demokratom CNN. A poniedziałkowy sondaż dla „New York Timesa” dawał nawet Harris nieco mniejsze (47 proc.) poparcie niż Trumpowi (48 proc.).
Czytaj więcej
Dzisiaj przed Kamalą Harris stoi najtrudniejsze zadanie w jej politycznej karierze. Musi pokazać Amerykanom oblicze przywódcy i udowodnić, że zasługuje na ich zaufanie. A to zadanie karkołomne w starciu z nieobliczalnym Donaldem Trumpem.
To Harris potrzebuje więc zwycięstwa. Trumpowi wystarczy remis.