Bilans roku kierowania przez Witolda Waszczykowskiego polską dyplomacją zacznijmy od pochwały. Dotyczy stosunków ze Wschodem. Waszczykowski odziedziczył tu złą sytuację: Polska, inicjator polityki przyciągnięcia Ukrainy do Unii, już za Radosława Sikorskiego została odsunięta przez Francję i Niemcy od rokowań z Władimirem Putinem o przyszłości naszego wschodniego sąsiada. A w Kijowie brak reform, załamanie gospodarki i nasilający się nacjonalizm tworzyły coraz bardziej wybuchową mieszankę.
W tej sytuacji Waszczykowski chciał choć trochę uwolnić się od ukraińskiego balastu i dwukrotnie próbował nawiązać dialog z Moskwą, wysyłając tam swojego zastępcę. Ale szybko okazało się, że ta misja nie ma szans powodzenia. Kreml nie tylko nie miał zamiaru przerwać izolacji coraz bardziej krytykowanego na Zachodzie polskiego rządu, ale na drodze do porozumienia z Moskwą stanęły podejrzenia Jarosława Kaczyńskiego o to, że za katastrofą smoleńską stoi Rosja.
Niech kobiety się bawią
W podobnej sytuacji, w maju 2006 roku, Stefan Meller zrezygnował z kierowania MSZ. Zrobił to, gdy okazało się, że do koalicji rządowej wchodzi Samoobrona Andrzeja Leppera. – Nie będę błaznem na dworze króla Andrzeja – zapowiedział. Waszczykowski jednak uznał, że najważniejsze jest spełnienie mniej lub bardziej wyimaginowanych oczekiwań Kaczyńskiego i pozostać jeszcze kilka miesięcy dłużej na warszawskiej alei Szucha. Stosunki z Rosją pozostają więc zamrożone.
Ten mechanizm powtarzał się wielokrotnie. Waszczykowski zaczął urzędowanie od stopniowej wymiany ambasadorów. Ale gdy się okazało, że prezes PiS chce rewolucji kadrowej, ruszyła fala nominacji, która objęła wiele osób o miernych kwalifikacjach.
W ramach tej czystki nawet ambasador w Waszyngtonie został ściągnięty do Warszawy w chwili, gdy Donald Trump otrzymał nominację Partii Republikańskiej – znaczenie utrzymania kontaktów z potencjalnym nowym prezydentem USA znów zeszło na drugi plan.