Grupa ludzi w czerwonych czapkach i koszulkach, energicznie wywijająca flagami z sierpem i młotem, nagle zatrzymuje się na ulicy w dzielnicy Ranibari w północnym Katmandu. Po drugiej stronie skrzyżowania, obok przydrożnego sklepu, przerwę zrobiła sobie druga grupa w białych czapkach i koszulkach. Białe flagi z czterema czerwonymi gwiazdami stoją oparte o ścianę budynku. Maoiści stanęli oko w oko z Kongresem Nepalskim.
Zza tłumu wyłonił się skuter z przymocowanym do siedzenia włączonym na cały regulator głośnikiem, który wzywał do głosowania na partię maoistów. Człowiek Kongresu natychmiast popisał się refleksem i włączył własny głośnik. Całe Ranibari wypełniła kakofonia dźwięków.
Jeszcze kilka lat temu takie spotkanie skończyłoby się poważną bijatyką. Obie partie są w koalicji rządzącej, lecz nie miałoby to znaczenia. Dzisiaj raczej brakuje krewkich działaczy, chętnych ryzykować własne zdrowie dla partii. W sieci krąży materiał wideo, w którym wynajęci działacze, zapominając jakie barwy reprezentują, skandują hasła przeciwnika.
Kultura bandhu, strajku politycznego, podczas którego demonstranci siłą zamykają sklepy, wstrzymują ruch uliczny i biją do nieprzytomności opornych, umarła. Ludzie odetchnęli, bo po 2006 roku strajki generalne ogłaszano co kilka tygodni. Społeczeństwo najpierw popierało demonstracje, bo po latach ucisku ze strony armii i monarchii mogło wyrażać swoją złość na ulicach. W końcu zaczęli jednak demonstrować przeciw bandhom i nadużywającym je partiom.
Od pierwszych wyborów do parlamentu konstytucyjnego w 2008 roku wiele się zmieniło. Radość z obalenia monarchii i końca krwawej wojny domowej, w której zginęło 17 tys. ludzi, a dziesiątki tysięcy zaginęło, zastąpiło znużenie niesmacznymi przepychankami polityków nowego ustroju. Demokracja zaczęła się kojarzyć z politykami podziemia, którzy dorwali się do władzy i rozdają posady znajomym. Co pół roku, rzadziej co dwanaście miesięcy, zmieniał się rząd. Przez prawie dekadę u władzy były wszystkie partie. Nikt nie jest już czysty.