Tyle pracy mińskie sądy nie miały już od dawna. Poniedziałek rozpoczął się od procesów ponad 100 zatrzymanych podczas protestów w sobotę i niedzielę, które brutalnie rozpędziła białoruska milicja. Mieli mniej szczęścia, gdyż kilkaset innych aresztowanych uwolniono bez postawienia zarzutów. Średnio białoruski sędzia poświęca na jedną taką sprawę mniej niż pół godziny. Wystarczy, że funkcjonariusz milicji zezna, że opozycjonista przeklinał w miejscu publicznym.
Już po południu w poniedziałek białoruscy obrońcy praw człowieka podawali, że na kilkunastodniowy areszt skazano co najmniej 30 osób i liczba ta ciągle rosła. Kilkadziesiąt osób ukarano karą grzywny, która średnio wynosi około 500 rubli (równowartość 1100 zł). Aresztowani z kolei dołączą do grona tych ponad 100, których zatrzymano jeszcze przed protestami i którzy już teraz odsiadują kilkunastodniowe wyroki.
W ten sposób na Białorusi zakończyła się tak zwana odwilż. Jak się wydawało, reżim Łukaszenki chciał w najbliższych latach ocieplać relacje z Zachodem.
Świadczyła o tym chociażby bierna reakcja białoruskiej milicji podczas dotychczasowych, trwających od kilku tygodni protestów w różnych miastach Białorusi. Wydawało się nawet, że rządzący od prawie ćwierćwiecza prezydent po raz pierwszy ustąpił, gdy niedawno zawiesił na rok skandaliczny podatek od bezrobocia, który był detonatorem wszystkich manifestacji.
– Podjęto decyzję, żeby uderzyć w społeczeństwo tak mocno, by zniechęcić do protestów – mówi „Rzeczpospolitej" znany białoruski politolog Aliaksandr Klaskouski. – Ponadto Łukaszenko ma dylemat, gdyż zdaje sprawę, że jeżeli represje posuną się za daleko, ocieplenie stosunków z Zachodem się zakończy.