Pomyślała, że ta kobieta może chcieć ją odciągnąć od Boga, od Świętej Cerkwi. Z drugiej strony tak bardzo chciała w niej znaleźć przyjazną duszę...
Ucieczka do twierdzy
Twierdza Zegrze, inaczej niż Warszawa, dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Tak, mogli sobie mówić, że jest tchórzem, że brakuje mu odwagi, aby raz na zawsze zrobić porządek w tym podłym mieście. Jak go zresztą zrobić? Dwa, trzy wybuchy każdego dnia. Zgnietli polskie powstanie czterdzieści lat temu, a dziś szykowało się nowe, znacznie gorsze. Wtedy ganiali garstkę straceńców po lasach, teraz dziesiątki złoczyńców, nie wiedzieć czemu, było gotowych rzucać bomby.
Był tu ledwie trzy miesiące i zdążył już przeżyć trzy zamachy na swoje życie. Pięćdziesiąt sześć lat to nie jest wiek na umieranie. Nie, stanowczo nie! Co innego regularna wojna, bitwa, tych stoczył sporo, ale tak ginąć za bezdurno? Na to nie był gotów.
– Naplewat' – rzucił sam do siebie.
Tak, słyszał plotki, że car podjął już decyzję, żeby go odwołać, że złe głosy syczały najjaśniejszemu panu do ucha, iż jest tchórzem. Co z tego? Niech gadają, ile chcą, straconego życia nikt mu nie wróci. A przysłany tydzień temu Skałon? Na razie nic się nie zmieniło w dowodzeniu Okręgiem Wojskowym. Gieorgij Antonowicz został ledwie jego zastępcą. Znali się od ćwierćwiecza, nigdy za sobą nie przepadali, ale przecież jakoś się dogadają. W końcu to on, Konstantin Kławdijewicz Maksymowicz, wciąż pozostawał warszawskim generał-gubernatorem.
Ordynans przyniósł mu do pokoju skromne śniadanie. Zwykle jadał je samotnie. Jajka na słoninie, odrobina polędwicy, chleb. Wszystko brał oddzielnie, kroił nożem na niewielkie porcje, długo żuł, by poczuć smak. Kończył zawsze kieliszkiem czystej wódki.
Skończył, rzucił serwetę na stół, wyszedł na zewnątrz. Majowe słońce mocno grzało. Kazał przyprowadzić konia. Chciał odbyć przejażdżkę, zanim przyjmie żandarma Margrafskiego. Był dobrym jeźdźcem. Więcej niż dobrym. Takim musiał być w konnym pułku przybocznym monarchy, a potem będąc adiutantem w carskim orszaku. Tam byli najlepsi z najlepszych.
Buran był pięknym, brudnokasztanowym, z białymi skarpetkami na tylnych nogach, o suchej budowie ciała ogierem achał-tekińskim, sprowadzonym specjalnie dla niego z Turkmenistanu. O wierzchowcach tej rasy krążyły wśród jeźdźców legendy, a ci, którzy mieli z nimi do czynienia, twierdzili, że to charty wśród koni. Generał dbał o niego bardziej niż o swoje kobiety. Kochał tego konia z wzajemnością. Nikomu innemu wierzchowiec nie pozwalał się dosiadać, wierzgał i stawał dęba, nawet doświadczony luzak nie potrafił go okiełznać. Kilku, którzy spróbowali, felczer musiał potem składać do kupy.
Koń miał już założony piękny munsztuk z posrebrzanymi czankami zakończonymi gustownie zdobionymi pierścieniami, który dostał kiedyś w prezencie od cesarza Aleksandra III w dowód uznania za kampanię turecką. Do tego piękne ogłowie z mocnej skóry, z krzyżującymi się na pysku konia plecionymi rzemieniami.
Ruszył w towarzystwie pięciu oficerów jego osobistej ochrony. Musiał powstrzymywać ogiera, inaczej w ciągu paru chwil wysforowałby się daleko przed inne konie. Kilka razy zresztą tak było. Patrzącemu na niego zdawało się, że Buran kłusując, płynie w powietrzu. Niósł lekko, nie dotykając prawie nogami ziemi, z wysoko uniesioną głową i szeroko rozwartymi nozdrzami.
Przejechali kilka kilometrów wzdłuż Narwi. Rzeka była spokojna, choć toczyła sporo wody. Rozlewała się szeroko, a wiatr powodował, że lekkie fale obijały brzegi. Wiosna buchała zielenią. Bujna, soczysta, tak mocna, że aż raziła w oczy. Przez chwilę galopowali wśród białych jak śnieg krzewów tawuły, potem wśród pylących na żółto niskich poskręcanych sosen. Lubił rośliny, które wraz z żoną pielęgnował w swoim wiejskim majątku.
Ręką wskazał pozostałym, aby podjechać do brodu. Konie zanurzyły pyski i przez chwilę piły łapczywie. Parskały radośnie. Zawrócili.
Generał Margrafskij czekał na niego w forcie najwyraźniej od dłuższego czasu. Andriej Nikołajewicz był wysokim, przystojnym mężczyzną. Twarz miał pokrytą ciemnym, starannie wypielęgnowanym zarostem. Jasnoniebieskie, głęboko osadzone oczy, stanowiły mocny kontrast dla opalonych policzków. Pomyślał, że taki kolor oczu mają tylko noworodki.
Urodzili się w tym samym roku, ale miał wrażenie, że tamten wygląda znacznie młodziej od niego. Skinął mu głową, ale nie podał ręki. Miał dziwną awersję do oficerów, którzy uchodzili za polonofilów, a ten miał taką opinię. Przyjaźnił się ponoć nawet z jakąś tutejszą pisarką. Dłuższą chwilę szukał w głowie jej nazwiska. Zapolskaja? Gabrijela? No tak, i snuł jakieś brednie, które publikował na łamach „Pietierburgskich Wiedomosti". Przypomniał sobie nawet tytuł: „Czy możliwe jest zbliżenie polsko-rosyjskie?". Na Boga, nie było możliwe, z terrorystami się nie rozmawia, do nich się strzela albo wysyła na szubienicę.
– Wybaczcie, generale, muszę się przebrać. Proszę za mną do gabinetu.
– Naturalnie, ekscelencjo – żandarm uśmiechnął się.
Nie było w tym uśmiechu żadnej pokory, próby przekonania Konstantego Kławdijewicza do własnej osoby. Nie było też żadnego lęku. Margrafskij był pewien siebie i to było widać w każdym jego ruchu.
Rozpiął i oddał ordynansowi pas z przytroczoną do niego kaburą. Od jakiegoś czasu ani na chwilę nie rozstawał się z pistoletem. Wymagał, aby jego mauser, niemiecki pistolet, który tak polubił, był zawsze naoliwiony, gotowy do strzału. Wolał go od przydziałowego nagana, z którym miewał czasami kłopoty.
Wskazał mu fotel, kazał siadać. Służący pomógł Margrafskiemu ściągnąć juchtowe buty. Przebierał się jeszcze, gdy zaczęli rozmawiać.
– Proszę mówić, co pan wie – zażądał.
– Kanalie obserwowały ekscelencję od dawna. Chcieli poznać wasze przyzwyczajenia i dokonać zamachu, gdy ekscelencja będzie jechać z Belwederu na niedzielne nabożeństwo.
– I nikt mi o tym nie doniósł? – nie mógł się nadziwić, że tak beztrosko potraktowano życie generał-gubernatora.
– Ekscelencjo, wszystko było pod kontrolą.
– Jego nazwisko?
– Dzierzbicki. Tadeusz Dzierzbicki, inżynier, socjalista. Chciał się mścić, kozacy zastrzelili jego brata.
Jak wykształcony człowiek mógł być socjalistą? Mordercą? Nie mieściło mu się to w głowie.
– Był sam?
– Nie, ekscelencjo. Drugiego mamy żywego – żandarm wyciągnął z kieszeni kurtki mundurowej jakąś kartkę, spojrzał na nią – Bronisław Żukowski.
– A ten Dzierzbicki?
– Rozerwał się na strzępy. Nie było co zbierać.
– A przy okazji dwóch naszych ludzi.
Znał przebieg wypadków, wiedział, że wybuch nastąpił w kawiarni i że zdemaskowanie terrorysty było dziełem przypadku, donosu jakiegoś księdza, który współpracował z ochraną, ale chciał to usłyszeć od tego, który był odpowiedzialny także za jego bezpieczeństwo.
– To prawda, ekscelencjo. Poranił też kilkanaście innych. Nie zdążyli wyrwać mu z ręki pudła z bombą. Takie są koszty, trzeba się z tym pogodzić.
– Pogodzić? Co macie, generale, na myśli?
Margrafskij wzruszył ramionami. W całej Rosji codziennie wybuchały bomby, polowano na gubernatorów, ministrów, cara, dlaczego tu, w Warszawie miało być inaczej?
– Nie da się nad wszystkim zapanować.
To nie była rezygnacja, raczej trzeźwa ocena sytuacji. Tak, mieli w Królestwie tysiące szpicli. I co z tego? O tym zamachu, że będzie i że to na generał-gubernatora polują, też wiedzieli wcześniej. Dzięki Bogu, mieli swoich ludzi w tym PPS-ie. A i tak o wszystkim decydował ślepy los. Tylko jak to wytłumaczyć temu tchórzowi? Będzie teraz siedział w twierdzy i udawał, że rządzi?
– To od czego tu jesteście? – Konstanty Kławdijewicz czuł, że jeszcze chwila i wybuchnie, zacznie wrzeszczeć. Starał się panować nad sobą, ale czasami nie dawał rady. Teraz też podniósł głos. – Chcę mieć, generale, w ciągu trzech dni raport.
To i tak było za długo. Minęły przecież trzy dni. Trzy dni! Na wojnie to cała epoka. A tu mieli przecież prawdziwą wojnę.
– Oczywiście, ekscelencjo.
– Ten Żukowski ma wisieć, zrozumieliście?
Andriej Nikołajewicz popatrzył uważnie na namiestnika. W jednej chwili pojął, że dla tamtego liczy się tylko własne życie, że z nikim nie chce rozmawiać, że nie obchodzą go ani ludzie, ani kraj, którym ma zarządzać, ani nawet władza.
– O tym zdecyduje sąd, ekscelencjo – rzucił twardo.
Konstantin Kławdijewicz Maksymowicz, który dawno skończył się przebierać i siedział teraz naprzeciwko żandarma, wyjął ze srebrnej papierośnicy papierosa. Nie poczęstował gościa. Włożył go do ust i niezapalonego trzymał przez dłuższą chwilę. Potem wyjął i odłożył na biurko.
– Ma wisieć – powtórzył. – Zrozumieliście?
Fragment książki Wacława Holewińskiego „Pogrom 1905", która ukazała się nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Tytuł i śródtytuły od redakcji.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95