To już prawie sto lat, jak ekran zaczął mówić i stał się mniej gorączkowy. A w miniony poniedziałek dokładnie sto lat skończyłby ten, który był ostatnim Mohikaninem spektaklu i gorączki, geniuszem przesady i smakoszem kiczu. Federico Fellini, ostatni reżyser, któremu słowa nie wiązały rąk.
Droga, którą przybył do kina, była dokładnie odwrotna do tej, którą kino uciekło od samego siebie. Do reżyserii przeszedł z dziennikarstwa. Sztukę udawania, że wie się lepiej i więcej od tych, do których się mówi, porzucił na rzecz szczerego dyletanctwa; bezczelnego zaproszenia widzów do podróży po bezdrożach własnej ignorancji. Stamtąd, gdzie brak wiedzy i charakteru zasłania się listkiem figowym obiektywizmu, niebrania żadnej ze stron, trzeźwego ważenia racji, przyszedł tam, gdzie można było jeszcze wtedy snuć najbardziej subiektywne ze wszystkich opowieści, własne sny. A kiedy noce stały się ciemne i puste, nakręcił film o tym, że nie potrafi nakręcić filmu. I chyba wyszedł z tego najlepszy jego film.